Rozdział 2
Akompaniament marzeń i
wspomnień
Ranek
uderzał w moje okna wrednymi promieniami słońca. Była zima! Czy
słońce musi wschodzić na niebo nawet o tej porze roku, i to w
dodatku tak wcześnie? Już miałam się podnieść i zasunąć
ciężką, czarną zasłonę na całą szerokość okna, gdy
przypomniałam sobie, że jej nie ma, bo przecież moja matka
postanowiła ją zdjąć, tłumacząc się, że nie będzie mieszkała
jak w burdelu. Bełkotała coś o tym, że nie dość, że pokój
czerwony, to jeszcze w oknach czarno. Zacisnęłam więc moje małe
zębiska i wydałam z siebie odgłos przypominający warknięcie.
Okręciłam się na brzuch, by móc ukryć twarz w miękką poduszkę
i spać dalej, otulona przyjemnym mrokiem i spokojem ciemności. Nie
było mi to dane, bo właśnie wtedy coś ciężkiego wylądowało na
moim tyłku. Poczułam się jakby zostało na nim położone z kilka
albo nawet z kilkanaście kilo.
Nigdy
nie miałam wyczucia co do wagi, ani też miarki w oczach, swoją
drogą kompasem też byłam kiepskim.
– Co
jest, do cholery?! – chciałam krzyknąć, ale ledwie zaczęłam
wypowiadać pierwsze słowo, a już usłyszałam:
– Uważaj,
nie wierć się, bo ją zrzucisz.
Uprzedzała
mnie o owym zrzuceniu moja matka.
Zaraz,
zaraz. Kogo ja mogłam zrzucić i na kogo miałam uważać?
Otworzyłam
powieki z niemałym trudem i zerknęłam przez ramie na pyzatą
dziewczynkę, która dosłownie wspinała się po moich plecach i to
tylko po to, by chwycić za wsuwkę, którą miałam we włosach.
Pociągnęła zdecydowanie i mocno. Przy okazji pozbawiła mnie
sporego pukla moich za gęstych, i teraz, mocno rozczochranych
włosów. Wtedy sobie przypomniałam – Kaśka! Miałam się nią
zająć.
– Długo
tu jest? – zapytałam moją rodzicielkę i ścisnęłam dziewczynkę
mocno za ramię, zanim stoczyła się z moich pleców, i spadła na
twardą podłogę, nie okrytą nawet dywanem.
Nikt
mi nie odpowiedział.
Nie
ma to jak czuć się ignorowaną we własnym domu!
Trzymając
Kasię okręciłam się tak, by móc usiąść i oprzeć się o
ścianę. Spojrzałam na roześmianą twarzyczkę, niespełna,
rocznego berbecia i dopiero wtedy poczułam gorycz w gardle,
napływającą z mojego kanału nosowego.
Chyba
tak to się nazywało, o ile dobrze pamiętałam lekcje biologi z
gimnazjum.
Przymknęłam
oczy i przełknęłam, czując nieprzyjemny smak. Amfetamina to
jednak nie był mój najlepszy pomysł, ale nie byłam uzależniona,
nawet nie brałam często. Właściwie, to mogłabym policzyć na
palcach jednej dłoni razy skosztowania fety. Teraz jednak musiałam
zająć się czym innym, a konkretniej – kimś innym. Zabrałam
małej wsuwkę z rączki zanim wsadziła ją sobie do buzi albo do
oka. Wstałam z kanapy z dzieckiem na rękach i poczułam zawroty
głowy, tak silne, iż musiałam usiąść, by się nie wywalić.
– Znowu
nawaliłaś – syknęła Alka, czyli moja matka, opierająca się
ramieniem o futrynę. – Daj mi ją, zanim jej głowę rozbijesz. –
Wyciągnęła ręce po dzieciaczka i wykonała kilka kroków w moim
kierunku.
– Nie!
– uniosłam się. W końcu to ja miałam zająć się małą Kaśką
i chciałam się wywiązać z tego zadania możliwie jak najlepiej, i
to choćby w połowie.
Poza
tym nie chciałam, by moja matula czuła się ode mnie, we wszystkim,
lepsza i kolejny raz była przekonana o tym, że jej córka się do
niczego w życiu nie nadaje. Była moją matką, ale nie lubiła mnie
– nie miałam złudzeń. W końcu takie osoby jak ja ciężko
polubić, ze względu na ich wyjątkowość.
Mała
wystraszyła się krzyku i nerwowej atmosfery, ale zanim zdążyła
zapłakać, szarpnęłam nią w tył, następnie w przód i położyłam
plecami na rozłożonej kanapie. Połaskotałam po żebrach oraz
brzuchu, tak jak lubiła najbardziej. Przy okazji zakręciło mi się
w żołądku, ale jakoś udało mi się powstrzymać odruch wymiotny.
– Zrób
mi kawę – rozkazałam matce.
Sama
w tym czasie chwyciłam małą za rączki, szarpnęłam do góry i
pozwoliłam skakać po łóżku. Podobało jej się to. Śmiała się
wniebogłosy i krzyczała w niezrozumiałym dla mnie języku. No może
poza tutu – to rozumiałam. Wiedziałam, że chodzi jej o
picie, więc zaczęłam się rozglądać po pokoju w poszukiwaniu
butelki. Dopiero wtedy zorientowałam się, że jestem w samej
bieliźnie.
– Ciotka-klotka
się ubierze i pójdziemy w melanż co?
– Gdzie
ty chcesz to biedne dziecko zabrać? – Alka położyła kubek z
nasypaną kawą na ławie i podała mi do ręki niekapek mojej
przyszłej chrześniaczki. – Sergiuszek miałby taki sam –
wspomniała, wbijając załzawiony wzrok w ten czarny przedmiot, w
białe, krowie łaty.
– I
co z tego? – warknęłam, podając kubeczek Kaśce. – Miałby...
– szepnęłam i wzruszyłam ramionami. Nie chciałam wracać
wspomnieniami do mojego synka. Nie dziś i na pewno nie teraz, a już
z całą pewnością, nie w obecności mojej matki.
Kaśka
przyssała się do ustnika i jednocześnie, zabawnie uginała
kolanka, czyniąc takie półprzysiady w rytm muzyki.
– Lubisz
tany tany? – zapytałam.
Załapała,
bo zaczęła kręcić bioderkami i ruszać rączkami.
– Radzę
sobie – syknęłam do Alki. – Nic jej nie grozi. Nie patrz mi tak
bez przerwy na ręce. Nie rzucę nią o ścianę, nie wywalę przez
okno, i nie obije nerek, gdy zacznie płakać. Jestem popierdolona,
ale nie na tyle, by skrzywdzić jakiekolwiek dziecko.
– Jesteś
jeszcze pijana...
– Na
kacu – przerwałam stanowczo. – Zimne powietrze dobrze mi zrobi.
Pójdę z małą na spacer...
– Pójdę
z wami.
– Nie!
– krzyknęłam i zdjęłam małą z kanapy wprost na podłogę.
Dziewczynka
powędrowała do pustej, plastikowej butelki po wodzie mineralnej.
Zaczęła gryźć jej spód. Moja rodzicielka oczywiście od razu
chciała jej odebrać ten przedmiot, ale ja zabroniłam mówiąc:
– Przecież
się nie zabije kawałkiem plastiku. Niech się bawi.
Podeszłam
do walizki i wyjęłam z niej dresowe, popielate spodnie i miętową,
chyba nawet męską, bluzę. Na niewielkiej ławie położyłam
malutkie lusterko i zmyłam pozostałości wczorajszego makijażu.
Mała w tym czasie czyniła rewolucje w mojej kosmetyczce, usiłując
odkręcić maskarę. Nie udało jej się to, więc wzięła się za
drugą, ta bardziej przypadła jej do gustu, bo wibrowała po
naciśnięciu przycisku, czyniąc dzięki temu rzęsy bardziej
rozdzielone i wyraziste, choć owa maskara mogła mieć też inne,
konkretniejsze zastosowanie i skutecznie zastąpić faceta w zimną
noc. Właściwie to maskara była lepszym pomysłem na zimną noc niż
sam facet.
– Uwaga,
zalewam – uprzedziła wesoło moja rodzicielka i po przygotowaniu
mi kawy, wraz z osłodzeniem i wymieszaniem cukru odłożyła kubek
na półkę z książkami, tak wysoko, by Kasia nie mogła go
dosięgnąć.
Mała
w rzeczywistości ani trochę nie była tym kubkiem zainteresowana.
Mój świecący błyszczyk, pochodzący wprost z New York City,
przypadł jej o wiele bardziej do gustu, niżeli jakiś tam kawałek
porcelany z napisem Kubek super córki. Nic dziwnego,
najwidoczniej miała gust – ja też wolałam owy błyszczyk, który
Gracjan ofiarował mi szczerze, niżeli kubek, który dostałam od
matki na dzień dziecka. Naczynie bowiem miało zakłamany napis –
kupiła z takim, bo uznała, że to wypada, a nie bo tak naprawdę
myślała. Gracek przynajmniej nic nie udawał i za to go szanowałam.
Nienawidziłam nieszczerości u ludzi. Stanowczo wolałam prawdę
między oczy. Korzystałam jednak z kubka nader często, z braku
chęci i czasu na zakup nowego. Poza tym ja nigdy nie miałam
pieniędzy na takie zbędne badziewia. Nie robiło mi różnicy w
czym pijam kawę albo herbatę. Mogłam to czynić nawet w słoiku po
majonezie albo plastikowym opakowaniu po Jogobelli. Dużo
ważniejsze były dla mnie szklanki i kieliszki z przeznaczeniem do
kosztowania alkoholu, a nie jakieś tam filiżanki, podstawki,
kubeczki...
Zdążyłam
podkreślić moje oczy miętową kredką, dopasowaną kolorystycznie
do bluzy i umalować rzęsy, a Kaśce już znudziła się zabawa
moimi kosmetykami. Na kolanach powędrowała do komody i usiłowała
ją otworzyć.
– Palce
przyczaśniesz – powiedziałam niewyraźnie i zaczęłam tapirować
włosy, gdyż wiedziałam, że bez umycia ich, nie mam szans na inne
ułożenie. Nie miałam czasu ich teraz myć, więc z burdelu na
mojej głowie, postanowiłam uczynić jeszcze większy burdel. –
Gotowa! – krzyknęłam, biorąc małą pod paszkami, lekko
wyrzucając w powietrze wciąż trzymając i usiłując zapiąć
guziki jej puchatego, popielatego sweterka, z którego założeniem
też był nie lada problem.
Po
sweterku przyszła kolej na buty, czapkę i czerwony bezrękawnik z
włochatym wnętrzem kaptura. Zajęło mi to więcej czasu niż
sądziłam. W życiu bym się nie spodziewała, że małe dzieci jest
tak trudno ubrać! Cholerne bachorki, nawet pięciu minut, na dupsku
nie umiały usiedzieć. Szybko wciągnęłam swoje kozaki z wełnianym
ściągaczem. Nie były ciepłe – nie musiały takie być, bo zima
już dobiegała końca. Swój krótki, w kratkę i zapinany na krzywy
zamek płaszczyk wrzuciłam do wózka, małą wzięłam pod pachę i
wyjechałam na klatkę schodową.
– Mogłabyś
pomóc! – krzyknęłam do mojej matki i wróciłam się do domu,
oczywiście ciągle mając Kaśkę pod pachą. Zawróciłam po to, by
łyknąć jeszcze trochę tej gorącej kawy dla pobudzenia. –
Pójdziemy na plac zabaw – zapowiedziałam berbeciowi.
– Zniosłam
ci wózek na dół. Idź już, bo ci ukradną. Na pewno dasz sobie
radę?
– Świetnie
sobie radzę, jak zawsze! – odwarknęłam nieuprzejmym tonem i
wyszłam.
Wpakowałam
małą do wózka, zapięłam szelkami, Założyłam płaszczyk w
zielono-niebieską kratę, nie zapięłam go i ruszyłam przed
siebie, wprost do parku.
– Podobają
ci się drzewka? – zagadnęłam jedenastomiesięczne dziecko. –
Niedługo będą zielone, bo będzie wiosna, potem lato i plaża z
ciepłym piaskiem i zimnym piwkiem pod ręką. Może cię mama
zabierze. W końcu ona prawie nie pije od kiedy cię urodziła.
Gdybym miała dziecko, też miałabym powód, by nie pić i iść na
przód, a nie stać w miejscu – ciągnęłam dalej zatrzymując się
przy placu zabaw i siadając na ławce. – Ale nie mam, więc mogę
melanżować – dodałam ze smutnym uśmiechem na ustach i
przyciągnęłam trójkołowy pojazd do siebie, by móc wyjąć z
niego małą Katarzynę. Swoją drogą nienawidziłam trójkołowych
wózków, zwłaszcza, gdy przednie koło, nieproszone, kręciło się
we wszystkich możliwych kierunkach.
Potem
pokazałam dziecięciu cały plac zabaw, który za moich czasów
wyglądał nieco inaczej. Teraz miał lepsze drabinki i huśtawki,
jednak, pomimo tego, panowały na nim pustki. Za czasów mojego
dzieciństwa, pomimo badziewnych sprzętów i pourywanych huśtawek,
takie place zabaw zawsze były oblegane przez dzieciarnie i ich
rodziców, i to w każdej porze roku. Najwidoczniej teraz te
wszystkie młode, pojebane mamusie wolały malować paznokietki i
oglądać w domu paradokumenty albo walić w klawisze laptopów,
zamiast wyjść z dzieckiem na spacer. Te starsze, moim zdaniem, były
jeszcze gorsze – co to za matki,, po trzydziestce, które zazwyczaj
pakują swoje dzieci w foteliki samochodowe i na spacer zabierają do
marketu, po spożywcze zakupy albo do galerii handlowej? Potem te
biedne dzieciaki nie umieją nawiązywać kontaktu i żyją w swoim
świecie, pełnym interaktywnych zabawek, które zamiast dzieci
rozwijać, tylko wstrzymują, moim skromnym zdaniem, ich rozwój. W
końcu po co komu bębenek, który sam gra albo Myszka Miki, która
sama mówi? Jedynie po to, by dziecko zajęło się samo sobą i nie
zawracało dupy rodzicom, którzy zamiast do tego dziecka mówić,
wolą pisać posty, SMSy i likować beznadziejne foty swoich
szkolnych znajomych na fejsie.
W
życiu nie będę taką matką – postanowiłam w myślach i
uśmiechnęłam się ciepło w stronę około dwuletniego chłopca,
który przyczłapał się na plac zabaw, na własnych, małych
nóżkach. Domyśliłam się tego, bo nieopodal była jego babcia i
nie miała z sobą wózka.
Mały
chłopczyk zrobił papa i posłał buziak w stronę Kaśki, dlatego
na głos nazwałam go małym Casanową, podając mu jednocześnie
dłoń. Nie chciał się tak przywitać, wolał stuknąć żółwika.
– Gites,
młody, może być żółwik – powiedziałam do niego i wsadziłam
na huśtawkę, bo pokazywał rączkami do góry.
Szybko
znalazła się przy nim kobieta, mająca nieco siwych odrostów.
Huśtała go delikatnie. Zamieniłam z nią kilka słów. Nie była
babcią, a prababcią Oliwiera. Nigdy nie lubiłam tego imienia, ale
w końcu imię najmniej świadczyło o człowieku. I mały Oli
pomimo, moim skromnym zdaniem, okropnego imienia był bardzo fajnym
chłopcem – uśmiechniętym od ucha do ucha, wygadanym, wyśpiewanym
i ruchliwym. To był wprost idealny malec, zresztą mała Kaśka też.
Zawsze wolałam ruchliwe dzieci, pomimo, iż czasami irytowały, ale
lepiej się czasami zdenerwować, niż mieć w domu takie zahukane,
spokojne i wręcz nieżywe bachorstwo typu zombie czy mumia.
Spojrzałam
na zegarek. Zbliżała się godzina dwunasta. Nie była idealna na
obiad, ale ja jeszcze nawet nie jadłam śniadania.
– Lubisz
pączki? – zapytałam małą, wsadzając ją do wózka i
odjeżdżając.
Obie
uczyniłyśmy jeszcze papa w stronę wysyłającego całusy
Oliwiera. Musiałam przyznać żartobliwie, że gesty małego nawet
mi schlebiały, bo w życiu nie zainteresował się mną tak młody
chłopak. Ten był pierwszy i w gruncie rzeczy miałam nadzieję, że
ostatni, bo nigdy nie lubiłam młodszych i nie pragnęłam mieć
takich adoratorów.
– Może
lepiej pączek nie, co? – zagadywałam małą dalej. Trochę
szkoda, że tak mało mówiła, bo nie można było z nią pogadać,
ale z drugiej strony patrząc, dzięki temu, można było jej
wszystko powiedzieć, a ona nie mogła tego wygadać. – Kupimy
biszkopty. Dzieci takie małe jak ty, na pewno, jedzą biszkopty.
Udałam
się do spożywczego. Wjechałam do środka tym wózkiem, który z
powodu obracanego, przedniego koła, doprowadzał mnie do kurwicy.
Tego cholerstwa nawet się nie dało zablokować. Niestety byłam
skazana na taki pojazd i nie miałam możliwości wymienić go na
inny. Z prowizorycznym śniadaniem, w postaci biszkoptów i trzech
jogurtów, ruszyłam w kierunku domu. Jeszcze z podwórka skrzyknęłam
moją matkę, by zeszła na dół i pomogła mi wnieść wózek, bo
zauważyłam, że mała Kaśka usnęła. Chciałam ją nawet położyć,
ale nie wiedziałam jak obniżyć oparcie. Darowałam to sobie.
Wiedziałam, że moja matka będzie wiedzieć. Nie myliłam się. Ona
potrafiła nawet tą gówniarę rozebrać, tak by jej nie obudzić.
Przykryła ją letnim kocykiem i tak zostawiła, tyłem do okna, by
światło jej nie przeszkadzało.
– Jak
widzisz mała żyje, ale chyba ją zmęczyłam. Te dzieci teraz to
zero energii mają – poskarżyłam się i zrobiłam kilka łyków
mojej, już mocno zimnej, kawy, tej samej, którą matka przygotowała
mi, na moje żądanie, rano.
– To
nie te dzieci nie mają energii, tylko to ty masz ADHD. Nie
pij tej kawy. – Wyrwała mi kubek z dłoni. – Wrzodów się
nabawisz. Świeżą ci zrobię.
– Dzięki,
Alka. – Uśmiechnęłam się w jej stronę i korzystając z chwili
wolnej, podłączyłam do prądu laptop, i uruchomiłam system.
Nie
zdziwiła mnie ani jedna wiadomość e-mailowa od Oskara. Nie
używałam GG, a on zapewne nie miał kasy na koncie, by do
mnie zadzwonić czy choćby napisać SMS-a. Brak kasy był zawsze
jego stałą wymówką i to na wszystko. Pamiętałam nasze dialogi
typu:
– Zrobiłeś
zakupy?
– Nie
dałaś mi pieniędzy.
– No
to nie będziesz jadł. Ja nie będę cię utrzymywała, nie jestem
twoją matką tylko żoną. – Zawsze tak mówiłam, ale co z tego,
skoro nigdy nie spełniłam tej groźby? Zastawiałam wszystko, co
jeszcze dało się zastawić w lombardzie, byśmy mieli co jeść
albo zapożyczałam się u kogo się tylko dało, byśmy mieli na
pokrycie zaległego czynszu. Moja pensja nie starczała na utrzymanie
wynajmu i nas dwoje, a on nie garnął się do żadnej pracy, no
chyba że takiej do pierwszej zaliczki, a potem w długą, do
pierwszej bramy, na kilka piw ze swoimi koleżkami.
Inny
nasz dialog brzmiał tak:
– Co
tak późno? Mogłeś zadzwonić, nie gotowałabym.
– Nie
miałem kasy, by konto naładować. Odgrzejesz mi to zjem.
– Sam
sobie, kurwa, odgrzej, nie jestem twoją służącą! – Wychodziłam
i za sobą trzaskałam drzwiami. Po kilku minutach, albo kilku
godzinach, wracałam, po to by zasnąć przy nim, albo i nie spać,
tylko robić inne, mniej przyzwoite rzeczy.
Dorosłość
– zakpiłam na samą o niej myśl. – Dorosłość mnie
zawiodła – dodałam, odpalając link, który przysłał mi
Filip. Filip, czyli ten szatniarz i barman z Graciarni.
Kiedy
strona się ładowała, ja rozmyślałam o tym, że wcale nie
pragnęłam od Oskara tak wiele. Skoro już wpadliśmy i
przypieczętowaliśmy nasz związek zaślubinami, to chyba mogliśmy
stworzyć normalną rodzinę. On był ode mnie starszy, do cholery,
powinien być na to gotowy bardziej niż ja! A tymczasem to ja
chodziłam do szkoły, dorywczo pracowałam, gotowałam, robiłam
zakupy i sprzątałam burdel, który on narobił podczas mojej
nieobecności. Każdy miałby w końcu dość i uciekł z tego
niedożycia układu, bo małżeństwem, pomimo srebrnych obrączek na
palcach i podpisanego aktu ślubu, trudno było nas nazwać. Z
resztą, nawet nie miałam pewności, czy Oskar miał tą obrączkę
do teraz. Szczerze, to nie zwracałam na to uwagi, ale można się po
nim było spodziewać, że już dawno sprzedał ją za kilka złotych,
by mieć na tak zwanego szczeniaczka, albo Argusa z
Lidla.
Link
się załadował, a moim oczom ukazał się filmik na YouTube,
dostępny tylko dla znajomych Filipa. Owy filmik wyświetlał
obrazki, wygrzebane z internetu, z przeróżnymi cytatami, a w tle
leciała rapowa piosenka. Szybko poznałam głos Oskara... głos
mojego jeszcze męża.
Walę
w ścianę głową – nie mogę jej przebić.
Tak
się dzieje kiedy nie ma ściany. Co ty bredzisz?
W
kółko rap, koledzy. Powiedz gdzie ta nasza miłość?
Spaliłem
ją z jointami czy w ogóle jej tu nie było?
Nie
nazwałbym cię zdzirą, chociaż czasem nią byłaś.
Trzymałem
cię za włosy, ty dopiero dochodziłaś.
Może
tu przeginam, że w ogóle tak o tym piszę.
Lecz
to jedyny sposób, jaki znam na to życie.
Spędziłem
w celi tydzień. Mam ziomka – mija dycha.
Mam
zero odpowiedzi, a dręczy mnie tyle pytań.
Dam
ci ten list przeczytać, chyba tego nie nagram.
Serce,
którego nie ma, właśnie podeszło do gardła...
Zatrzymałam
utwór i odpisałam na maila Fifiego:
Co
to kurwa jest?
Twój
mąż, dziś rano nagrał. Pomyślałem, że chciałabyś wysłuchać.
Nie wrzuci tego do sieci, bo jest o tobie. Musiałabyś się zgodzić.
Jest coraz lepszy – odpisał.
To
niech się chłopak rozwija, wrzuca co chce i gdzie tylko chce. Mnie
to ani ziębi, ani grzeje. Do zobaczenia pojutrze, albo dziś, w
klubie. Buźka, przytulas i kop w zadek ;-)
Odpowiedział
już samym ciągiem uchachanych emotikonków. Sprawił, że
uśmiechnęłam się do ekranu, ale pomimo tego moją głowę
zaprzątnęły retrospekcje – te piękne, jak i te niewygodne,
wspomnienia z Oskarem w roli głównej...
Ja i
mój mąż – Oskar Michalski poznaliśmy się typowo, tak jak się
poznaje większość młodych ludzi. Nie, nie przez internet! To
znajomi nas skojarzyli. Byłam wtedy czternastolatką, nie muszę
chyba dodawać, że zbuntowaną. Nosiłam czarne ubrania i srebrną
żyletkę na szyi. Całość dopełniał kapelusz – czarny,
popielaty, albo słomiany, w zależności od pory roku, od biedy
zdarzała się też czapka – czarna z białymi krzyżami na
ściągaczu. Miałam długie, farbowane na granatową czerń włosy z
kolorowymi końcówkami. Czasami końcówki były białe jak
korektor, innymi razy czerwone, różowe, niebieskie, a nawet zielone
się zdarzyło mieć – wszystko zależało od tego, jaki sprej
udało mi się zdobyć albo jaką kolorową maskarę oferowali w
Avonie lub Oriflam.
Matkę
często, z powodu mojego wyglądu, wzywali do szkoły, ale to nie
było ważne ani dla mnie, ani dla niej. Zazwyczaj nawet z nimi nie
dyskutowała, kwitowała ich zażalenia słowami: to moja sprawa
jak ubiera się moje dziecko, przecież nago nie chodzi.
Najwięcej czepiał się mnie katecheta, który jak na złość, był
też moim wychowawcą. Nie wiem czy przeszkadzał mu we mnie wygląd,
czy trafne pytania jakie śmiałam mu zadawać. Chyba to drugie, bo
zazwyczaj nie znał na nie, zadowalającej mnie, odpowiedzi i ja
drążyłam dalej, i drążyłam, i drążyłam, aż w końcu się na
mnie wydarł, że snuje mu herezję na lekcji, i wyrzucił z klasy.
Choleryk jeden! Nie mniej czepiała się mnie także pani od
matematyki, ale ona zapewne dlatego, że była stara i zazdrościła
mi mojej młodości, beztroski, i braku przygotowania do lekcji. Nie,
to nie tak, że nie umiałam materiału, bo z niego byłam doskonale
przygotowana. Po prostu często nie miałam przyborów, takich jak
linijka, cyrkiel, kątomierz. Zdarzało mi się też przybyć do
szkoły po nocy spędzonej poza domem, a wtedy miałam z sobą
jedynie kartkę i długopis, które udało mi się od kogoś wyłudzić
na przerwie. Nigdy takich rzeczy nie oddawałam, zwyczajnie wywalałam
to co zbędne do kosza, bo co innego miałam zrobić? Szukać tego co
mi pożyczył pisadło po całej szkole? Jak swojego nie pilnował,
to tylko i wyłącznie jego wina, że to tracił.
Powróćmy
jednak do Oskara i naszego pierwszego spotkania. Był ode mnie
starszy o cztery lata... niepełne cztery lata. Poznaliśmy się w
piwnicy. Moi znajomi z byłej dzielnicy, czyli miejsca, w którym
spędziłam przedział swojego życia od czwartego do trzynastego
roku, mieli tam siłownie. Wtedy ja i Oski tylko się minęliśmy.
Trąciłam go w drzwiach, bo nie chciał mnie przepuścić. Miał
białą koszulkę z dużym, czarnym znaczkiem Nike i popielate
spodenki w kratkę oraz papierosa włożonego za ucho. Do chłopaków
wpadł po lewy tytoń, którym handlowali. Nigdy nie interesowało
mnie skąd go mieli, ważne dla mnie było, że mogę tanio kupić
paczkę i mieć co palić. Oskar wtedy nie wydał mi się nikim
ciekawym.
Nie,
z pewnością, nie można tego nazwać miłością od pierwszego
wejrzenia!
Drugi
raz na Oskiego wpadłam w klubie, ale nie jakimś wielkim z parkietem
na środku. Był to klub bilardowy, barowa pipidówa, gdzie
przesiadywała większość małolatów, będących na wagarach.
Chyba nawet nie zliczę ile razy mnie stamtąd wywalono. Powód był
zawsze jeden i ten sam – wniesiony alkohol. Fakt, przyznaję się,
wnosiliśmy go w plecakach i torebkach, a potem otwieraliśmy puszki,
wcześniej robiąc hałas, by nie było słychać tego
charakterystycznego psss. Z wódką nie było tego problemu,
bo odkręcany korek nie psyczał. Dlaczego zamawialiśmy tam jedno
piwo na podrobioną legitymację i ewentualnie kieliszek dwadzieścia
pięć mililitrów, z popitą, a resztę przemycaliśmy, wprost z
pobliskiego marketu? Powodem były wygórowane ceny. Po co
płacić za piwo pięć złotych, jak można było dać złoty
sześćdziesiąt dziewięć za puszkowe albo po co wykładać na
wódkę około czterech dych, jak w sklepie obok kosztowała niecałe
piętnaście zeta? Tutaj wygrywała oszczędność i podstawowe
zasady ekonomi – szkoły, do której w przyszłości planowałam
uczęszczać.
Oskar
Michalski, zwany Michu, Misiek, Mnich, czy też Ski załatwiał sobie
i swoim kolegom z zespołu koncert w tym klubie. Mieli tam grać za
darmowe piwo, nic więcej, a w zamian, mieli przyciągnąć tłumy
swoich rówieśników, czy też fanów ich amatorskich występów.
Podsłuchałam jego rozmowę z właścicielką baru, która robiła
tam też za barmankę. Traf chciał, że akurat szłam po bile i
kije, bo mnie, i Ewce uzbierało się akurat dziesięć złotych na
godzinę grania. Ewka była moją przyjaciółką. Była,
ponieważ później bardziej zażyłe więzi miałam z jej młodszą
siostrą, niż z nią. Co do tego doprowadziło? Nic. Nie było
żadnej, większej kłótni, niesnasek, czy różnicy poglądów. Po
prostu ona urodziła jednego syna i użerała się z alkoholikiem,
biedą, i dzieckiem przy cycku, a ja dalej szalałam. Potem, kiedy
jej Robi poszedł siedzieć, nasze drogi ponownie się połączyły i
wydawało się, że czas imprez, i szaleństw może powrócić, bo
mały Alan miał już roczek, i jej młodsza siostra chętniej z nim
zostawała. Niestety nic bardziej mylnego, bo Ewa okazała się być
ponownie w ciąży i w efekcie, znowu uwiązała się przy kolejnym
dziecku, zamiast w końcu pomyśleć o sobie, jakieś stałej pracy,
i czasie wolnym, gdy ten jej szczyl uczęszczałby do żłobka. Nie
zabezpieczała się, więc jej wina, w końcu nie od dziś wiadomo,
że za głupotę się płaci. Ja za swoją również zapłaciłam,
sporo wybuliłam, choćby nieudanym małżeństwem, bólem po śmierci
syna i depresją, którą do dziś zwalczałam alkoholem, i nikotyną.
Jednak nie wyprzedzajmy faktów, powróćmy jeszcze raz do Oskara i
naszego zderzenia w klubie. Zderzenia, ponieważ dosłownie wpadliśmy
na siebie, ale z jego winy, bo się odwrócił. W efekcie tego
spotkania naszych ciał z sobą, mnie przeszedł dziwny, wcześniej
mi nieznany dreszcz, a on oblał się piwem i przeklął siarczyście
pod nosem.
– Sorry,
ale uważaj gdzie stawiasz kroki, bo jestem mała i mógłbyś mnie
staranować. Szkoda, by wtedy było – powiedziałam z lekkim,
krzywym uśmieszkiem i położyłam dychę w drobnych na tackę. –
Godzinkę proszę.
– Szkoda
dla mnie czy dla ciebie? – zapytał, zdejmując biały T-shirt. To
był jego standardowy kolor, chyba ulubiony.
W
sumie to teraz naszła mnie refleksja, że najprawdopodobniej tylko
przez wzgląd na jego ubrania, mieszkając wspólnie, kupowałam
proszek do białego.
– Dla
całego świata, utrata mnie, byłaby dużą szkodą – odburknęłam,
zabrałam bile i krzyknęłam na Ewkę, by ruszyła dupę po kije, bo
przecież miałam tylko parę rąk, co chyba nie jest aż tak dziwne,
w końcu byłam przeciętnym człowiekiem, a nie jakimś
ludziem-pająkiem.
Oskar
wtedy się zaśmiał. Usłyszałam ten lekkim, zachrypły śmiech i
odwróciłam się przez ramie. Zapatrzyłam na to, jak gładzi swoją
brodę trzema palcami i lustruje mój tyłek. W efekcie, o mały
włos, rozpłaszczyłabym się na szklanych drzwiach. Na szczęście
Ewka mnie przed tym uchroniła, roztwierając je przede mną, niczym
przed jakąś hrabiną.
Ponownie
zerknęłam na Oskiego, gdy układałam bile w trójkącie. Popijał
piwo z wysokiej szklanki. Stał bez koszulki, miał ją zmiętą w
dłoni, a potem podał barmance, by mu zaprała i wysuszyła. Było
lato, więc wystarczyło, że na godzinkę wystawiła za okno, a
ubranie już było suche.
Wejściówki
do klubu, gdy odbywał się koncert były płatne, niewiele bo od
jeden do pięciu zeta, ale ja i tak nie miałam ochoty płacić, bo
za tę kasę mogłam już sobie pozwolić na kilka albo nawet całą
paczkę szlug, ewentualnie dołożyć do piwa lub innego alkoholu.
Chciałam też bardzo posłuchać jak śpiewa, gra, czy co on tam
robi, bo wtedy jeszcze nie wiedziałam, że rapuje. Po minionej
godzinie, zostawiłam Ewkę samą przy stole, by zebrała bile, a
sama udałam się do baru, by oddać kije i poprosić dwa piwa z
sokiem.
– Ty,
duży i nagi! – zaczepiłam go, starając się przekrzyczeć
muzykę, która rozbrzmiewała w całym pomieszczeniu, ale to przy
barze zdawała się być najgłośniejsza. – Kiedy występujecie?
– W
ten weekend – odpowiedział. Nawet na mnie nie spojrzał. Wciąż
miał podparte łokcie o bar i sączył piwo, delikatnie obejmując
szklankę ustami.
– Dwa
piwa z sokiem proszę – rzuciłam do właścicielki.
– Na
fałszywą legitymację, by twój ojciec znowu robił problemy?
– Musiałaś
mnie z kimś pomylić. Ja nie mam ojca. Znaczy, musiała mnie pani z
kimś pomylić – poprawiłam się, bo uznałam, że to jest jednak
trochę starsza ode mnie osoba, poza tym kobieta, więc należał się
jej szacunek. Gdyby to był facet, to zupełnie co innego, wtedy
obowiązywały inne zasady.
– Nie
sądzę – syknęła. – Twój ojciec ma komis samochodowy ulicę
dalej. Poza tym wychowywał się ze mną w jednym bloku – dodała.
– Chuj
mnie obchodzi co ci powiedział – warknęłam, bo już zaczynała
mnie wkurwiać. – To nie jest mój ojciec, koniec i kropka! –
wrzasnęłam, nawet dla efektu położyłam podrobioną legitymację
na blacie baru i to z niemałym hukiem.
– Sprzedam
ci, ale jak będzie znowu robił problemy, to...
– Osobiście
zapłacę komuś, by obił mu mordę – dokończyłam.
– Nie,
to wtedy ty dostaniesz wilczy bilet, mała – zagroziła, krótko
ścięta, farbowana blondyna o dużych cyckach, które aż wylewały
się, z obcisłej bluzki z dekoltem, wprost na zakurzony bar.
Oskar
ciągle gapił jej się w dekolt, a przez to nie zwracał uwagi na
mnie, czym ta suka irytowała mnie jeszcze bardziej.
– Tomasz
Banasik to twój ojciec? – zapytał nagle i niespodziewanie.
– Nie
– odpowiedziałam, chwytając za dwie wysokie szklanki z zimnym,
bursztynowym napojem, nieco zabarwionym różowym sokiem osadzonym na
samym dnie. Odwróciłam się na pięcie i dodałam – to tylko
facet, który płaci na mnie alimenty.
– Też
go nie lubię – usłyszałam za plecami.
– A
co, sprzedał ci grata? – zaśmiałam się.
– Nie,
ale jest strasznie dwulicowy. Na dodatek tchórz. Słyszałem kiedyś,
że córka go pobiła. To może ty?
– Nie
pobiłam go. Oddałam. Pchnęłam, a on poszedł na policję i
pokazał posiniaczony brzuch.
– Co
było powodem?
– Zostawił
mnie i matkę w nędzy. Walczyłam o swoje. Ze wszystkiego nas
okradł. Zresztą, nie chcę o tym mówić. Wolałabym żeby zdechł
i nie musiałabym się każdemu tłumaczyć z tego jak dorosłego,
osiemdziesięciokilowego faceta, pobiła dwunastolatka, którą
wtedy, to ja byłam. – Przewróciłam oczami i ponownie okręciłam
się na pięcie. Ruszyłam w kierunku Ewki, która już uporała się
z bilami.
Ja
usiadłam przy loży, a Ewa powróciła do mnie z dwoma paragonami,
które były podstęplowane na drugiej stronie. Cieszyła się jak
głupia do sera i piskliwym głosem oznajmiła:
– Dostałyśmy
od tego tam, chudego i wysokiego, po darmowej wlocie w ten weekend.
Chciałam
odszukać Oskara wzrokiem, ale nie było go już przy barze.
Zerknęłam na drzwi toalety, zarówno tej damskiej jak i męskiej,
ale obie miały zgaszone światła. Dopiero wtedy mój wzrok padł na
drzwi wyjściowe, Oskar już wychodził, w białej koszulce.
Po
wszystkim, wtedy, wróciłam do domu. Matka była na nocce –
wyczytałam to z kartki, przyczepionej kolorowym magnesem do lodówki.
Na kartce w kratkę, zapewne wyrwanej z mojego zeszytu, widniała
treść: wypadła mi dodatkowa nocna zmiana, chce zarobić, by w
końcu kupić ci lepszy telefon.
– Cudownie
– syknęłam i zajrzałam do wnętrza chłodziarki, by znaleźć
tam jakiś gotowy obiad. Nie było go, ale w sumie czego się
spodziewałam, przecież moja matka nigdy nie lubiła gotować, a od
rozwodu z ojcem, robiła to naprawdę sporadycznie.
Już
miałam zgrzać sobie parówki w mikrofali i zagryźć je chlebem z
majonezem, gdy odezwała się moja komórka. Na wyświetlaczy
widniało Sergiej ;-*. Zatrzasnęłam lodówkę i podniosłam
telefon ze starego, małego stołu kuchennego. Odebrałam i syknęłam:
– Cego
pan ce?
– Alicja
nie odbiera. Chciałem wpaść – usłyszałam jego roześmiany
głos. Sergiusz często się uśmiechał, nawet wtedy gdy nie miał
ku temu za dużo powodów. Taki już był, nie dawał po sobie
poznać, że trapi go jakiś problem.
Dziś
myśląc o nim, chyba zacytowałabym kawałek piosenki Verby
mówiący:
Z
problemami nauczyłem się zasypiać.
Jak
się nie nauczysz, nie pozwolą ci oddychać.
– Wpadaj,
ale jej nie ma – odpowiedziałam wtedy i ponownie zajrzałam do
lodówki. Wyjęłam z niej zimną parówkę i zagryzłam.
– Jak
to jej nie ma?
Wzruszyłam
ramionami i dopiero po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że on
nie mógł zobaczyć tego gestu, a tym samym nie było możliwości,
by cokolwiek z niego rozczytał.
– W
robocie jest – odpowiedziałam z pełnymi ustami.
– Co
jesz? – zainteresował się.
Zastanawiałam
się czy mu odpowiedzieć, bo co jeśliby naszła go ochota na
parówki? Były tylko cztery, na dodatek niezbyt duże, więc nie
miałam ochoty się ni jedną dzielić. Bo czym ja bym się najadła,
gdyby przyszedł i wszamał choćby pół? Co prawda był jeszcze
pasztet, makaron i sos z papierka do przygotowania spaghetti, ale po
dwóch piwach, i o dwudziestej pierwszej trzydzieści, nie chciało
mi się gotować, i chyba nie było w tym nic dziwnego, prawda?
– Zimną
parówkę – odpowiedziałam. – Ostatnią – dodałam
zapobiegawczo.
– Fatalna
kolacja – stwierdził.
W
wyobraźni mogłam dokładnie namalować jego krzywy uśmiech, gdy to
mówił.
– Nie
wolałabyś kebabu, frytek i surówki?
– Pewno,
że tak. Każdy by wolał, ale jakby ci to powiedzieć... chwilowo
brak many many.
– Wpadnę
z czymś na wynos – odparł i rozłączył się, zanim zdążyłam
zaprotestować.
To
nie było tak, że go nie lubiłam. Po roku jaki spędził z moją
matką, na nocnych schadzkach, przyzwyczaiłam się do jego
obecności, do śniadań jakie nam przygotowywał i uwielbiałam
rozpakowywać zakupy jakie dla nas robił. Był dobrym człowiekiem,
choć zdradzał żonę i to z niejedną. Moja matka nie była jego
jedyną kochanką, wiedziała o tym, ale co miała zrobić? Myślała
o korzyściach, lubiła go takim jakim był. Poza tym on z żoną był
w separacji, a mieszkał z kobietą, z którą miał wspólne
kredyty... to te kredyty ich łączyły. Sergiusz wiedział, że
gdyby od niej odszedł, musiałby wszystko spłacać sam, a tak spłat
dokonywała ona, bo to jej córka korzystała z tamtych, pożyczonych
pieniędzy, by zakupić sobie, mężowi i nienarodzonemu dziecku,
dwupokojowe mieszkanie w blokach. Sergiusz kierował się w tym
przypadku rozsądkiem. Ja potrafiłam go zrozumieć, matka widocznie
też, skoro nie umiała kopnąć go w dupę i cieszyła na każde
jego przybycie. To właściwie dzięki Sergiuszowi miałyśmy gdzie
mieszkać, bo gdy administracja postanowiła zburzyć lokum, które
dotychczas zajmowaliśmy, to oferowali nam jakąś suterynę o
standardzie mieszkania jakie przyjęliśmy. Właściwie to przyjęli
– moi rodzice, bo ja przecież wtedy miałam tylko cztery lata.
Podpisali po prostu lipną umowę, że w razie rozbiórki, właściciel
musi nam zapewnić lokum o takim samym standardzie, jak ten w dniu
naszej wprowadzki, a nie wyprowadzki – paradoks, którego mój
przemądrzały ojczulek, zwany przeze mnie męską pizdą, oczywiście
nie zauważył. W efekcie ja z matką, gdyby nie Sergiusz,
zostałybyśmy na bruku, a tak mogłyśmy zajmować dużą kawalerkę,
która należała do jego cioci. Tą ciocią moja matka kiedyś się
opiekowała, całe wakacje, gdy Sergiej – tak lubiłam do niego
mówić – wyjechał do Niemiec, by zarobić.
Zżyłyśmy
się z tą starszą panią, lubiła mnie, nauczyła grać w karty i
zaraziła zamiłowaniem do wenezuelskich telenowel, harlekinów i
poezji. Gdy Sergiusz wrócił z Niemiec, to ja oglądałam z jego
ciotką Nie igraj z Aniołem. W tym samym czasie pralka się
zepsuła i zbierał wraz z moją matką wodę na kolanach... to
właśnie wtedy zaiskrzyło, i iskrzyć nie przestało. Po krótkim
czasie od tego momentu, ciocia zmarła, we śnie, taką piękną
śmiercią, nie z powodu choroby, a zwykłej starości, a nam dostała
się kawalerka na czas nieokreślony w umowie. Antczak nawet nie
chciał byśmy płaciły mu czynsz. Tak jak mówiłam – był po
prostu dobrym człowiekiem i to takim, który zawsze pragnął mieć
córkę, i miałby ją, gdyby jego żona nie usunęła ciąży.
Kobieta wybrała karierę, on nie umiał jej tego wybaczyć i odszedł
do koleżanki z pracy, zostawiając z tą pojebaną babą – swoją
żoną – niemal dorosłego już wtedy syna.
Dzwonek
do drzwi zwiastował jego przybycie. Jak zwykle ubrany był na
sportowo – nie ma się temu co dziwić, w końcu był nauczycielem
wychowania fizycznego. W dłoni dzierżył reklamówkę z dwoma
styropianowymi opakowaniami. Przywitałam się z nim cmoknięciem w
policzek – od pewnego czasu to już było rytuałem. Usiedliśmy w
pokoju, na wygodnych, choć starych i niskich fotelach, i zajadaliśmy
wprost z pudełek plastikowymi widelcami. W starym telewizorze,
którego ekran był napęczniały, tak mocno, jakby działał na
drożdże, leciał horror Koszmar minionych wakacji z moim
ulubionym aktorem, tym samym, który grał rolę Sebastiana w
Szkole uwodzenia.
– Lekcje
odrobiłaś? – padło niespodziewanie pytanie.
Przez
chwilę złapałam takie zdziwko, że aż skamieniałam. Co go
interesowały moje lekcje? Nawet matka o to nigdy nie pytała.
– Tak
– odburknęłam.
– Pokaż
– polecił, ale z uśmiechem na twarzy.
Spojrzałam
na niego i otworzyłam szeroko oczy, a nawet, i buzię rozdziawiłam.
– Żartujesz?
– zapytałam.
– Czyli
nie odrobiłaś – wywnioskował z takim dziwnym smutkiem w
błękitnych oczach.
– Nieprawda.
Po prostu, pokazywałam gdy byłam mała, a teraz się wstydzę! –
skwitowałam zadowolona ze swojej, po części rymującej się,
wymówki.
– Szkoda.
Jesteś inteligentna, mogłabyś wiele osiągnąć, gdybyś tylko
chciała.
– Póki
co to mi się marzy sesja w Playboyu – palnęłam, w sumie
tylko po to, by go zniesmaczyć. Sądziłam, że poczuje się
urażony, obrazi się i wyjdzie, ale nic z tego.
– Całkiem
fajny pomysł.
Nie
myślisz tak – chciałam zaprotestować, ale on mnie ubiegł,
odzywając się ponownie:
– Wszystko
zależy od tego, z jakiego powodu się na tej rozkładówce CKM
znajdziesz. Możesz być wybitną panią doktor, co wynalazła
lekarstwo na raka, a przy okazji zapragnęła światu pokazać swoje,
nieskazitelne ciało, a możesz też być typem głupiej Dorotki,
znaczy się Dody i pokazywać cycki z plastiku, i skórę
wygładzoną komputerowo, a w rzeczywistości, zapewne, pełną
rozstępów po solarce.
Zatkał
mnie. Wolałam nic na to nie odpowiadać, bo żadne odpowiednie słowa
nie przychodziły mi do głowy.
– Zaczerwieniłaś
się – zauważył i dotknął moich włosów tuż przy karku.
Gdy
przekładał moją kitkę na przód, na moje ramię, przeszedł mnie
niemal taki sam dreszcz, jak wtedy, gdy wpadłam na Oskara. Kto wie,
może był to nawet silniejszy bodziec, bo nagle cała zesztywniałam.
– Zostaw
mnie – szepnęłam.
– Nic
ci nie zrobię – odparł szybko i zabrał ręce. Powrócił do
jedzenia. – Traktuję cię jak córkę, której nigdy nie miałem,
a zawsze chciałem mieć. Zabawne, bo nawet chciałem by miała na
imię Katarzyna.
– Ja
mam Katrina.
– To
to samo – szepnął i uśmiechnął się tak, że pokazał
wszystkie swoje zęby. Może nie szczególnie białe, ale proste i
wszystkie, co, jak na jego wiek, mogło zachwycić. W końcu
niektórzy, ledwie po czterdziestce, już nosili sztuczne szczęki. –
Kiedyś to mieszkanie i akcje w klubie sportowym, którego jestem
dyrektorem, będą twoje.
– Dlaczego
moje? Ledwie mnie znasz.
– Kocham
cię jak córkę. Jesteś szalona, zwariowana, masz własne zdanie i
nie dasz sobą pomiatać. Zawsze chciałem córkę o takim
charakterku.
– Dzięki
za komplement.
– Proszę,
ale rzuć palenie i nie pij po bramach. Jak masz pić to w domu albo
w barach. Tylko wcześniej się umaluj, by cię za starszą uważali.
– Super
rady, tatusiu – zadrwiłam.
– Znam
żyćko, też byłem młody. – Puścił do mnie oczko i odłożył
puste opakowanie na ławę, przykrytą białą serwetą w
beznadziejne falbany.
– Cieszę
się, że mnie rozumiesz, a teraz tak serio, nie baw się w mojego
ojca. Jednego już miałam i postawiłam na nim krzyżyk. – Wstałam
z fotela i poszłam do swojego pokoju, bo pomimo że to była
kawalerka, to zostało wydzielone małe pomieszczenie, odgrodzone
moim biurkiem i dyktą, mieściło się w nim jedynie małe,
jednoosobowe łóżko, to wspomniane wcześniej biurko, i niewielka
komoda.
– Jeszcze
się do mnie przekonasz! – krzyknął za mną.
Miał
racje, przekonałam się. Jednak do dnia dzisiejszego, nie mam
pewności, jak go właściwie traktowałam. Czy darzyłam go uczuciem
typowym dla dziecka, które kocha ojca? Czy może był moim,
niedosięgalnym pragnieniem, nie do ziszczenia marzeniem, takim snem
na jawie... zabawą w dom, w nieistniejących w realu wyobrażeniach?
Co było powodem tych zakłóceń? On sam! Tak naprawdę, to on te
zakłócenia stworzył. Być może, gdyby się zachowywał, tak jak
się zachowywał, przy swojej nieistniejącej, rodzonej córce, to
ona niczego takiego dziwnego, by do niego nie poczuła. Ja poczułam.
Nie byłam jego dzieckiem, nie mieliśmy tej samej krwi, nie łączyły
nas geny. Co miałam myśleć o dorosłym, wysportowanym facecie,
który niejednokrotnie chodził przy mnie goły, o mężczyźnie,
który wchodził do łazienki, gdy leżałam naga w wannie i
przynosił mi miskę pełną popcornu oraz boomboxa, gdy tylko go o
to poprosiłam? Co miałam sądzić, gdy przebierał się przy mnie,
bez skrępowania albo obdarowywał mnie prezentami? Jak miałam
powstrzymać serce, gdy rozmawiał ze mną na tematy, o których
nigdy dorosły, obcy mężczyzna, nie powinien był mówić przy
nastolatce? Nie wiedziałam tego wtedy i nie wiem dziś. Minęło
tyle lat, a ja nadal nie znam odpowiedzi na te pytania, ale jednego
jestem pewna – Sergiusz Antczak nigdy nie chciał mnie wykorzystać,
nigdy nie kierowały nim brudne myśli ani złe intencje. Jakkolwiek
to zabrzmi – on po prostu taki był.
Jednak
znowu zboczyliśmy z głównego tematu, czyli z Oskara Michalskiego i
tego jak w ogóle doszło do naszego zostania parą. Nie stało się
to na jego koncercie, choć dotarłam tam wraz z Ewką. Wysłuchałam
kilku rapowych kawałków, z których, tylko refren jednego
szczególnie utkwił w mojej pamięci. Potem wyszłam, bo on średnio
zwracał na mnie uwagę. Po wyrapowaniu swoich zwrotek, zajął się
graniem w bilard i piciem alkoholu w towarzystwie swoich kumpli.
Nasze drogi jednak zeszły się ponownie, równo rok później. Przez
ten rok w moim życiu wiele się zmieniło i to niekoniecznie na
lepsze.
Teraz
jednak nie miałam czasu tego rozpamiętywać. Obiecałam Wiktorii,
że pojadę z jej babcią do bidula, na urodziny jej brata –
Patryka. Poprosiłam więc matkę, by pomogła mi znieść wózek, a
ja w tym czasie wzięłam na ręce Kaśkę, która w rączkach
trzymała gumową piłkę z kilkoma dziurkami, idealnymi, by włożyć
w nie palce i pochwycić. Piłeczka w środku miała plastikowe jajko
z kulkami, które grzechotało. Wpakowałam małą do wózka,
zapięłam, a ta, gdy już znudziła się nieustannym wywalaniem
zabawki na chodnik, po którą to ja musiałam się schylać, w końcu
usnęła. Nudziło mi się tak iść w ciszy, więc włożyłam
słuchawki douszne i włączyłam muzykę z telefonu:
Strach
nie pozwalał głośno o tym mówić
Strach
nie pozwalał kochać się i śmiać
Strach
nakazywał opuścić w dół oczy
Strach
nakazywał cały czas się bać...
Wykorzystane
utwory:
Zbuku
– List do...
Tilt
– Jeszcze będzie przepięknie
Widać że Katrina dobrze zajmuje się Kasią. Myślę, że gdyby jej synek żył to też by się nim dobrze zajmowała.
OdpowiedzUsuńCo do Oskara i ich początku związku to mi się wydaje, że już wtedy jakiejś wielkiej miłości nie było. A przynajmniej ze strony Oskara to tak wygląda, bo jakoś nie widać żeby ją zauważał na początku. Ale później jakieś uczucie musiało powstać jak doszło do małżeństwa.
Coraz bardziej mnie zastanawia kim był Sergiusz Antczak dla Katriny. Bo że jakąś rolę w jej życiu odegrał to się można domyślić.
Czekam na kolejny rozdział.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńHejo! Jestem w końcu! :D
OdpowiedzUsuńFajnie,że Katrinie tak dobrze idzie zajmowanie się Kasią. Zauważyłam, że nawet to lubi. Cóż. W końcu kiedyś sama mogła być matką...
Mam nadzieję, że pojawi się jeszcze więcej szczegółów o związku Katriny i Oskara, bo naprawdę mnie zaciekawiłaś! ♡
Sergiusz to fajny facet. Cieszę się, że stara się być dla bohaterki jak ojciec, ale z drugiej strony postępuje nie fair zdradzając żonę :/
Czekam na nn! Potopu weny twórczej! No i spóźnionych wesołych świąt! Udanego sylwestra i szczęśliwego Nowego Roku! :D
Pozdrawiam cieplutko! xoxo :***
Maggie
>Muszę zgodzić się z mamą naszej Katrin. Czerwony pokój może nie wygląda jak burdel, ale jest to agresywny kolor. Nie umiałabym żyć w takim pokoju.
OdpowiedzUsuń>Narkotyki widzę. "Okazyjne branie" to dziwna sprawa: z jednej strony twój organizm może się nie uzależnić, a z drugiej może w te tango pójść. Jest ryzyko, jest zabawa.
>Ta mała dziewczyna jest przeurocza ^^
>Katrin stara się i to widać. Co prawda początek jej nie był najlepszy, ale widać, że chcę się poprawić. Z drugiej strony jej matak... ma takie coś, że ja bym przy niej wykitowała. Pomoc, pomocą, ale gdy stajesz się dorosłym, musisz brać na siebie odpowiedzialność. Również za te nieudane rzeczy.
>Ten dialog z Oskarem to po prostu prawda x) Kobieta też człowiek, nie będzie o wszytskim pamiętać. Faceci zaś też nie są zwolnieni z myślenia.
>Nie lubię takich osób jak Ewa. Podobno przyjaciół się nie wybiera. Czasami takimi zmianami można naprawdę kgoś zranić.
>"Przez chwilę złapałam takie zdziwko, że aż skamieniałam." - nie mogłam wytrzymać, gdy przeczytałam "zdziwko" xD Przepraszam, ale to słowo jest takie... no nie wiem jakie, ale tylko się śmiać xD
No to idę dalej ;)
Szygoda mi Katriny tak dobrze dogaduje się z dziećmi a swoje straciła. To na prawdę przykre, coraz bardziej lubię te postać i chociaż na początku byłem sceptyczny to teraz kibicuje jej związkowi z Oscarem. Wszystko mnie coraz bardziej zastanawia zarówno to co było jak to co bedzie. Mój poprzedni kim wyszedł trochę negatywny za co przeraszam, ale opowiadanie mi się podoba.
OdpowiedzUsuńJeżeli masz chęć to zapraszam do siebie. Zależy mi byś skomentowała to opowiadanie.
http://opowiadania-matta.blogspot.com/2015/09/niegasnace-uczucie-2-pomien-co-tak-sie.html?m=1
A tu masz link do streszczenia pierwszej części.
http://opowiadania-matta.blogspot.com/p/niegasnace-uczucie-streszczenie.html?m=1
Radzę najpierw przeczytać streszczenie bo chociaż staram się wszystko wyjaśniać od nowa to będzie ci po prostu łatwiej.
Kati ma takie luźne podejście do dzieciaków, i dobrze, bo by się wykończyła nerwowo później przy małych. Podobało mi się jak gawędziła z Kasią i to, że zamieniła parę słów z prababcią małego Oliwiera(i ja tak jak ona nie przepadam za tym imieniem, chociaż nie aż tak bardzo, jak za jego zdrobnieniami, typu Oli, Olek). Jest sympatyczna i otwarta, mimo, że tam jeszcze małolatowata i zbyt poważnie nie myśli(choć myślę, że gdyby nie to co ją spotkało, to teraz byłaby inna, w sensie, nie tyle inna, co dojrzalsza).
OdpowiedzUsuńPo części współczuję jej mamie, że Kati ma do niej takie podejście. Odpuszczam jej to jednak na razie, z racji tego, co przeszła. Ale mogłaby ją dobrze traktować, bo ją nawet całkiem polubiłam. One są w ogóle do siebie trochę podobne, choć Ala wydaje się być przyjaźniejsza, no, przynajmniej chwilami.
Na miejscu Kati bym rzucała do Oskara wiecznie bluzgami, jakby się obijał i myślał jak taki gówniarz, a ja bym musiała zapieprzać za nas dwoje. Jeszcze bym rozumiała, jakby rzeczywiście pracować nie mógł, ale nic o tym nie wspomniałaś, żeby nóg czy rąk nie miał, czy by coś mu się działo na tyle poważnego, by nie mógł nawet długopisów poskręcać, a tak, to bym się wcale nie żałowała. Ja nie jestem za tym, żeby tylko facet rodzinę utrzymywał, ale musi pracować i zachowywać jak ten FACET. A on na razie mi się taki wydaje... chłopięcy jeszcze, z takim brakiem poczucia odpowiedzialności.
Sergiusz przypadł mi do gustu dużo bardziej, niż w prologu. Mimo, że jest co najmniej dziwny, to jednak taki, do polubienia. Miły, sympatyczny, no i kochał Kati, być może nawet Alicję na swój sposób.
Ten rozdział podobał mi się głównie ze względu na dużą ilość informacji, które interesowały mnie od początku. Zaczynając od tego, jak w ogóle doszło do ślubu Katriny z Oskarem i szczerze mówiąc jeszcze bardziej popieram jej rozwód (który jakby nie było jeszcze nie doszedł do skutku, więc wszystko się w sumie może się zdarzyć). Ja bym nie wytrzymała z takim nierobem, co chodzi i jęczy. No i przy okazji dowiedziałam się, kim był Sergiusz tak do końca. I nie zgodzę się ze stwierdzeniem Katriny, że Sergiusz był „dobrym człowiekiem” – pomimo że płacił za czynsz (co w pewnym sensie mogło mu być na rękę, Katrina i jej matka w ten sposób były od niego uzależnione) i interesował się edukacją Katriny. Ale śpiewki w stylu „łączy nas tylko kredyt” jakoś mnie nie przekonują, może za mało w życiu jeszcze widziałam, nie wiem. Nie wspominając już o tym, że te relacje pomiędzy nim a Katriną był dość… niewłaściwe.
OdpowiedzUsuńCo do samej akcji właściwej, Alka mogłaby trochę uwierzyć w córkę. Katrinie całkiem dobrze szło z opieką nad Kasią, mimo że nie zachowywała się jak „typowa” opiekunka. Trochę nie podobało mi się, gdy narzekała na inne matki, głównie dlatego, że nie jestem fanką takiego traktowania innych z góry, bo samo wie się wszystko lepiej i wszyscy inni robią źle, ale to może być spowodowane żalem Katriny, bo utracie dziecka i tym, że ona nie tą matką nie została. Albo jej charakterkiem (czy ja nie za bardzo wszystko analizuję? xD)
To tyle :)