Pamiętaj! Czytasz = Komentujesz = Motywujesz!

Mój blog autorski znajduję się tutaj: http://takamilosc.blogspot.com/

czwartek, 12 listopada 2015

#2

Rozdział 1
Życie różnie się układa

Składałam właśnie swój ulubiony sweter w rurkę. Nigdy nie lubiłam składać ubrań i nigdy nie potrafiłam tego porządnie robić, być może dlatego, że zawsze nieszczególnie się przykładałam do prac domowych. Co prawda dbałam o porządek i starałam się, by w naszym niewielkim, dwupokojowym, wynajmowanym mieszkanku było względnie czysto, ale i tak nie było dnia, by jakaś zbłąkana szklanka, pusta butelka, czy kolczyk lub rękawiczka bez pary, nie znajdowały się na stole, komodzie czy parapecie. W mojej szafie też panował rozpiździec. Wszystko było zmięte i wciśnięte na siłę. Dywan nie był idealnie wyprany, a podłogi nigdy nie pastowałam. Teraz myślałam o tym wszystkim, stojąc przed kanapą, gapiąc się w okno, znajdujące się za nią i gniotąc ten biały sweter zrobiony na szydełku, który miałam zaledwie dwa razy na sobie. Pomimo tak rzadkiego użytkowania, to ubranie stało się moim ulubionym i czułam, że tak pozostanie już na zawsze. W końcu nachyliłam się do torby sportowej, leżącej na złożonej kanapie i wcisnęłam w nią biały, wełniany sweter, potem dopakowałam jeszcze jakąś szkatułkę z biżuterią i siatkę ze skarpetkami. Jakimś cudem udało mi się zapiąć zamek, a później przekazać bagaż szczupłemu brunetowi.
To wszystko? – zapytał Gracjan.
Chłopak był rok ode mnie młodszy. Kiedy nie zdałam, a było to w jeszcze w podstawówce, to spotkaliśmy się w tej samej klasie. Przez pewną, zołzowatą nauczycielkę zostaliśmy zmuszeni, by dzielić z sobą ławkę, na dodatek jedną z pierwszych, tę znajdującą się przed samym biurkiem.
Nie wiem... – szepnęłam, czując ból gardła tak silny, że odbierał mi przyjemność z mówienia.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Zabrałam kilka książek z witryny, za której szkłem znajdowały się różnego rodzaju kieliszki, z czego każdy był inny. Były tam też alkohole. Nic wielkiego, bo jakieś tanie, ruskie szampany i wódka Barmańska. Chwyciłam za wódkę o smaku wiśniowym i wcisnęłam ją do walizki stojącej na ziemi. To samo uczyniłam z książkami.
Teraz to wszystko? – dopytywał brunet, mający ładny, śniady odcień karnacji. Być może gdyby był pulchniejszy na twarzy i szerszy w ramionach, to stałby się bożyszczem wśród tych wszystkich nastoletnich idiotek. Niestety on był chudy jak szkapa, a w dodatku bardzo nieśmiały.
Ponownie rozejrzałam się po pomieszczeniu. Mój wzrok tym razem padł na niewielką walizkę. Taką metalową, jakby kosmetyczną. Trzymałam w niej maszynkę do robienia tatuaży.
Z tym już sobie poradzę sama – odpowiedziałam kumplowi i wskazałam na rzecz, o którą mi chodzi.
Dobra, czyli ja biorę to, to i to. – Palcem wskazał na dwie duże walizy i torbę sportową. – I jeszcze to – dodał, zakładając różowy plecak na jedno ramie.
Nigdy nie lubiłam różowego koloru, ale jak to mówią darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Więc nie zaglądałam.
Gracjan wyszedł, pozostawiając otwarte drzwi, a ja ostatni raz usiadłam na złożonej, zniszczonej kanapie, przykrytej popielatym kocem ze wzorem rzymskiego, płonącego koloseum. Dziwne, ale moje serce nie płonęło. Nie czułam jakby się rozrywało na pół, nawet w momencie kiedy ściągałam złotą obrączkę z serdecznego palca i wsuwałam ją do kieszeni kurtki. Być może ja już nie miałam serca...
Wstałam i chwyciłam za misia – czerwonego, małego Clifforda. Prezent od matki, który ofiarowała mi w dniu kiedy znalazła w mojej kosmetyczce pozytywny test ciążowy. Miałam siedemnaście lat. Powinna się wkurzać, prawda? No, ale nie wkurzała. To mnie nachodziły wątpliwości, myśli o aborcji, rodzinach zastępczych, a ona się po prostu cieszyła. Chciała mieć wnuka, ale z ręką na sercu przysięgała, że jeśli to będzie dziewczynka, to będzie ją równie mocno kochać. Całą trójką – razem z Oskarem – wybieraliśmy imiona. Wypisaliśmy sześć naszym zdaniem najładniejszych, a potem ja rzucałam dwa razy kostką. Wypadło trzy i cztery. Sergiusz albo Amanda. Śmiałam się z nich, bo padło akurat na moje typy, a oni, wielce zbulwersowani, uznali, że oszukuję. Decyzja jednak była nieodwołalna i już tydzień później śmigałam ubrana w koszulkę ciążową z różowym odciskiem małej dłoni i niebieskim niemowlęcej stopy, napis na ubraniu głosił: Amanda albo Sergiusz.... zgadnij kim jestem?. Te wydarzenia były tak dokładnie wymalowane w moich wspomnieniach, jakby miały miejsce dzień lub dwa dni temu. Minęły jednak miesiące. Poczułam, że się rozklejam i że ktoś kładzie swoje dłonie na moich ramionach. Delikatnie masuje i szepce:
Nie myśl o tym.
Łatwo mu było powiedzieć nie myśl o tym. Wszystkim kurwa było łatwo, ale to ja miałam wyrzuty sumienia. To ja z początku nie chciałam tego dziecka, a potem kiedy go zabrakło, to też ja najbardziej za nim tęskniłam. Nie obwiniałam zmarłego potomka ani o szybki ślub, ani o nieudane małżeństwo. Właściwie to nikogo za to nie winiłam, może z wyjątkiem Oskara i samej siebie. Obwiniałam też Boga, ale za coś zupełnie innego – za śmierć, za zabieranie niewinnego, za odebranie mi szansy na normalne życie... na bycie matką.
Poczekaj w samochodzie – szepnęłam do Gracjana, kładąc swoją dłoń na jego dłoni, która wciąż spoczywała na moim ramieniu. – Rozejrzę się tu jeszcze i zaraz przyjdę.
Gracjan uśmiechnął się ciepło, odsłaniając przy tym swoje nierówne, ale białe jak śnieg zęby, a może był to tylko mylący i złudny efekt za sprawą odcienia jego karnacji? Sama nie wiem. Delikatnie objął główkę Clifforda i wyszarpnął mi go z dłoni.
Wezmę to – powiedział.
Poczułam nieśmiałe muśnięcie jego warg na mojej skroni.
Chłopak wyszedł, a ja udałam się do zrujnowanej i wieki niemalowanej łazienki. Przemyłam mokrą od łez twarz i wytarłam się ręcznikiem papierowym. Ledwie otworzyłam białe, zacinające się drzwi, a już ujrzałam charakterystyczne, mocno rażące, zielone obuwie sportowe, należące do mojego męża. Jak nie trudno się domyślić, buty były na nogach swojego właściciela.
Cześć Oskar – rzuciłam do mężczyzny z niedbałym, kilkudniowym zarostem i mocno ciemnymi, niemal czarnymi oczami.
No cześć – odpowiedział takim tonem jakby mówił kupę lat żeśmy się nie widzieli.
W rzeczywistości minęły dwa, może cztery dni odkąd ostatni raz patrzyliśmy sobie w oczy. Nigdy nie liczyłam ile dokładnie czasu był nieobecny. On także nie wnikał, gdzie ja jestem, gdy nie ma mnie w domu ani kiedy zamierzam wrócić.
Spakowałam większość swoich rzeczy, zostały tylko jakieś duperele, których nie używam. Możesz sobie zostawić je na pamiątkę, wywalić albo spalić. Co tam uważasz za słuszne, to z tym zrobisz. Rozmawiałam już z właścicielem, więc jeśli uregulujesz zaległy czynsz za dwa miesiące, to możesz dalej tutaj mieszkać. Ja już się wymeldowałam – mówiłam jak maszyna, jak osoba całkowicie wyprana z emocji. – To chyba byłoby na tyle – dodałam uderzając wierzchem prawej dłoni o wewnętrzną stronę lewej.
Wyminęłam Oskara bez żadnego trudu. Co prawda usiłował mnie złapać za rękę, ale zachwiał się i w efekcie wylądował na ścianie. Właściwie to gdyby nie ta ściana, to padłby jak długi. Nie umiał się utrzymać na chwiejnych nogach.
Ale jak to się wyprowadzasz? – zapytał, kiedy ja nachylałam się po walizkę z akcesoriami do robienia tatuaży.
To właściwie przez ten przedmiot się bliżej poznaliśmy, a miejsce to miało jakieś dwa lata temu. Zabawne, ale nigdy nie miałam pamięci do dat, urodzin, rocznic i tych wszystkich dupereli.
Skierowałam swoje kroki w stronę drzwi. Nagle przystanęłam. Dokonałam w głowie po raz setny rachunku zysków i strat. Zawróciłam. Podeszłam do wysokiego, śmierdzącego kacem mężczyzny. Wspięłam się na palcach, by sięgnąć jego policzka. Złożyłam najbardziej delikatny pocałunek, jaki tylko potrafiłam dać i szepnęłam:
Żegnam Oskar.
Katrina! – zawołał za mną, gdy byłam już na klatce schodowej. – Ale tak właściwie to dlaczego ty się wyprowadzasz?
Przystanęłam na moment. Nawet się nie odwróciłam. Po prostu prychnęłam pod nosem i ruszyłam przed siebie. Uznałam, że tłumaczenie powodów jest zbędne. W końcu mówiłam mu tyle razy czego oczekuję. Zawsze kończyło się na obietnicach, a potem robił to samo, czyli nie robił właściwie nic, by cokolwiek zmienić.
Pół godziny po tym wydarzeniu byłam już w mieszkaniu mojej rodzicielki. Niewiele się tutaj zmieniło od mojego ostatniego pobytu, czyli od jakiś dwóch tygodni. W jednym pokoju podłoga nadal nie była pokryta niczym, nawet gumolitem, na jego środku stał okrągły stół. Trzy ściany i sufit pomalowane były na beżowo, a jedna okalana brązową tapetą we wzór konturów róż z kolcami.
Połóż gdziekolwiek – rzuciłam do Gracjana, który wciąż robił za mojego tragarza.
Odwiesiłam kurtkę na wiszący, mosiężny wieszak, a klucze, które trzymałam w dłoni wrzuciłam do specjalnej, drewnianej skrzyneczki, zawieszonej na wewnętrznej stronie drzwi. Gracjan przyniósł kolejne moje bagaże, a ja zapaliłam światło w drugim pokoju. Ten miał ułożenie w kształcie litery L, a większość ścian miała krwistoczerwony kolor. Na jasnych panelach walały się ciężkie tomy książek, różnego rodzaju albumy i pirackie płyty DVD. Wiele razy chciałam to wszystko gdzieś upchnąć, ale zawsze brakowało mi czasu, pomysłu i energii. Omiotłam wzrokiem cały ten bałagan i z ulgą przyznałam, że w końcu czuję się jak u siebie. Już miałam opaść tyłkiem na kanapę, gdy przypomniało mi się o Gracjanie i o tym, że nawet nie zaproponowałam mu niczego do picia. Chłopak zażyczył sobie jedynie czegoś zimnego, bo na dole, w samochodzie, czekał na niego kierowca. Weszłam więc do kuchni w celu zajrzenia do lodówki i doznałam szoku. Zamrugałam chyba z osiemset razy na minute, potem otworzyłam oczy najszerzej jak się tylko dało. W kuchni nie było nic! Dosłownie nic! Puste ściany, wiszący bojler, brak podłogi i ledwo trzymający się kupy żyrandol. Na szczęście była woda – gazowana, butelkowa, stała sobie w zgrzewkach ułożonych na podłodze. Czyli zwyczaje mojej matki się nic nie zmieniły. Nadal pijała wodę hektolitrami. Wcisnęłam Gracjanowi w dłonie całą butelkę i oznajmiłam, że może sobie ją zabrać, bo ja nawet gdybym chciała nalać mu jej do szklanki, to nie mam pojęcia, gdzie jest jakiekolwiek szkło w tym domu.
Okay. – Uśmiechnął się łobuzersko, z jedną brwią nachodzącą na oko, to była taka jego specyficzna mimika twarzy, a przynajmniej ja nie znałam nikogo innego, kto by tak czynił.
Gracjan skierował swoje kroki do wyjścia i w tym właśnie momencie, do domu wróciła moja matka. Niska i szczupła kobietka, o farbowanych blond włosach i w sportowym odzieniu.
Cześć chłopaku – rzuciła do mojego kolegi.
Mamo to jest Gracjan. – Chciałam być miła i ich sobie przedstawić.
Przecież widzę, że nie pan Jezus – odpowiedziała, a potem wzruszyła ramionami.
Spojrzałam zdziwiona na bruneta, a potem na moją rodzicielka i w końcu, wszystko dla mnie stało się jasne. Oni się znali! Ale jak i skąd?
Siedziałam z jego ojcem na wywiadówkach, gdy jeszcze chodziłaś do szkoły.
Nadal nie wiedziałam, co ojciec Gracjana ma wspólnego z nim samym i z moją matką jednocześnie, ale już wkrótce doznałam oświecenia, za sprawą jednej z obecnych przed moimi oczyma osób.
Mamy się na fejsie w znajomych – wyjaśnił Gracek, a potem grzecznie się pożegnał i zbiegł schodami w dół po starej, zaniedbanej, i śmierdzącej dymem tytoniowym klatce.
Zamykając drzwi, zastanawiałam się, co oni wszyscy widzą w tych portalach społecznościowych. Ja tam nigdy nie miałam potrzeby, by obwieszczać swoje zdjęcia i swoje dane całemu światu. Mało tego, jak bywałam u mojej przyjaciółki – Wiktorii, i zerkałam jej przez ramie, podczytując co niektórzy wrzucają na tablice, to nie wiedziałam czy mam się śmiać z ich głupoty, czy płacząc nad nią ubolewać. To nie tak, że byłam zacofana, w końcu z GG, Hangouty i SMS-ów, korzystałam. Dobrodziejstwa płynące z internetu, także nie były mi obce, ale zwyczajnie miałam w dupie życie innych i nie chciałam, by obcy ludzie włazili swoimi oczyskami, przez ekran monitora, w moje własne. W końcu co, kogo, to interesuje ile kto ma dzieci, czy się ożenił, czy wyszła za mąż, jak mieszka i gdzie byli na wakacjach? Coraz częściej miałam wrażenie, że te wszystkie portale społecznościowe, zostały wymyślone tylko po to, żeby rodzić zazdrość, niezgodę i ploty, a z tego wszystkiego plotkowania i obgadywania nie lubiłam najbardziej. Być może dlatego nie miałam nigdy potrzeby, by się na takim portalu logować. Bo niby co ja miałabym tam robić, skoro miałam swoje realne życie i głęboko miałam życia innych, i ich rodzin?
Wprowadzasz się? – zapytała moja matka, siedząc na białym krześle i zdejmując sportowe, zimowe buty.
Skąd wiedziała? – zanim zdążyłam zadać to pytanie na głos, ona już wskazała dłonią na walizki.
A Oskar? – dopytywała.
Co Oskar?
No czy też się wprowadza?
A broń Boże. – Zrobiłam minę jakbym się przestraszyła, bo naprawdę taka wizja nie napawała mnie optymistycznie. – Nadal nie położyłaś paneli u siebie w pokoju – rzuciłam dla zmiany tematu, bo o czym jak o czym, ale o moim mężu, to z pewnością nie miałam ochoty rozmawiać.
Wiesz jak to jest, jak jest czas to nie ma pieniędzy, a jak są pieniądze to nie ma czasu i zanim się znajdzie czas, to te pieniądze już się wyda.
Zdjęła kurtkę, bluzkę, a nawet stanik. Tak po prostu, na moich oczach. Dała mi do zrozumienia, że mam się przesunąć, bo zagradzam jej dojście do szafy. Wyjęła z niej ekskluzywną, satynową bieliznę.
Masz kogoś? – Wiem, że może nie powinnam o to pytać tak od razu, niemal w progu, ale nie potrafiłam się powstrzymać.
Nie, z Dorotką się umówiłam na piwo.
Aha – dałam do zrozumienia, że przyjęłam do wiadomości, choć tak naprawdę, nie widziałam sensu w zmienianiu bielizny, skoro szło się tylko na piwo z koleżanką. No bo chyba koleżanki nie oglądają swoich staników i majtek nawzajem, siedząc w barze, przy wysokiej szklance piwa, prawda?
Zanim moja matka zdjęła spodnie ja już ją wyminęłam, by tego nie widzieć. Przykucnęłam przy jeden walizce, rozpięłam ją i zaczęłam się rozpakowywać upychając wszystko w materiałowej szafie z drzwiami na zamek.
Co się stało z kuchnią?! – krzyknęłam.
Zmęczyła mnie. Poza tym pralka się zepsuła. Wywaliłam wszystko!
A za co kupisz nowe?! – dopytywałam ciągle krzycząc.
No właśnie, o tym pomyślałam tydzień po wywaleniu starego, ale nie martw się, coś się wymyśli. Póki co to jakbyś miała czas, to możesz tam pomalować.
Nie, dzięki – syknęłam pod nosem. – Przyszłam tu, by odpocząć od męża i uporać się z rozwodem, a nie użerać się z farbą – dodałam szeptem, tak że nie mogła tego słyszeć. – Pomogę ci wyremontować mieszkanie, zabawię tu dłużej!
Dobra. Bądź ile chcesz. Nigdy cię nie wymeldowałam! – Tak moja matka okazywała uczucia, poprzez takie gesty jak meldunek stały, coś do ubrania albo zegar, który do dzisiaj zdobił moją ścianę. Natomiast nigdy nie mówiła kocham cię, zależy mi na tobie ani też nie pytała co cię trapi czy, jak ci pomóc?.
Tak właściwie, to ona sama była osobą, która nijak była przystosowana do życia i nieustannie potrzebowała czyjeś pomocy. Była jak takie dziecko we mgle, które dopiero co raczkuje. Wiedziałam, że jeszcze miną, co najmniej, dwie dekady zanim nauczy się chodzić.
A ja? Ja umiałam już latać. Ponad chmurami. Z tej wysokości, dostrzegałam każdy problem znajdujący się u dołu. Problem w tym, że nadal latałam za nisko, by poznać rozwiązania na te frasunki. Nagle w moje oczy rzuciła się wódka, którą zabrałam Oskarowi podczas pakowania się. Wysłałam SMS-a do Wiktorii czy wpadnie na jednego drinka i odrzuciłam telefon na kanapę, znajdującą się nieopodal. Powróciłam do rozpakowywania, jednocześnie czyniąc dwa duże łyki prosto z gwinta.
Pijesz i się nie podzielisz? – zapytała moja rodzicielka, stojąc za moimi plecami.
Odwróciłam się w jej kierunku. Wyglądała jak seksbomba w tych lateksowych legginsach i popielatej tunice z dużym dekoltem. Do tego na nogi wcisnęła moje kozaczki na wysokiej szpilce. Już miałam jej zwrócić uwagę, ale odpuściłam. I tak w nich nie chodziłam, nie lubiłam ich. Były takie cholernie niewygodne.
Nie dzielę się, bo ty nie lubisz pić. – Wyjęłam z walizki kartonik z lakierami do paznokci i dużą kosmetyczkę.
Wystarcza, że ty lubisz na tyle, że pijesz za nas dwie.
Ja to piję za pięciu. Wpadnie Wiktoria, chyba zostanie na noc.
Jasne, tylko zamknij za mną drzwi i nie szlajaj się nigdzie, bo nie biorę kluczy. Nie mieszczą mi się do torebki.
W tym momencie zastanawiałam się jak klucze mogą się nie mieścić do torebki?, ale nie zapytałam o to. Poczłapałam posłusznie za moją mamuśką, zatrzasnęłam za nią drzwi i podeszłam do dużego lustra, wiszącego w przedpokoju. Miałam bladą cerę, podkrążone oczy i potargane włosy – to na pewno nie był najlepszy z momentów mojego życia. Pytanie tylko, czy mogło być gorzej? Pewnie mogło, ale teraz jakoś nie chciałam o tym myśleć. Chwyciłam za pilot i włączyłam starą wieże Techniksa. Z głośników rozniosło się po całym mieszkaniu:
Ja wiem, nie będzie łatwo poczuć, że się żyje.
Może jednak warto, nie poddawać się.
Masz siłę, masz wiarę, raz jeszcze pozbieraj się.
Nie żyjesz za karę, nie...
Poszłam zajrzeć w swój telefon komórkowy czy Wiktoria odpisała. Oczywiście jak zawsze mnie nie zawiodła. Miała być za dziesięć minut. Po pięciu uświadomiłam sobie, że muszę ją powiadomić o tym, by przyszła do mieszkania mojej matki, a nie do tego, które wynajmowałam z Oskarem.
Rychło w czas. Właśnie twój men otworzył mi drzwi domofonem.
To olej mojego mena i zawróć! – wrzasnęłam, kucając w pokoju mojej matki i przeglądając jakieś siatki. Poszukiwałam szklanek. – Albo wiesz co? Weź od niego jakieś szkło. Może być nawet słoik po musztardzie. Ta idiotka chyba wszystko wywaliła.
Katrina, zwolnij – wypowiedziała lekko zirytowanym tonem. – Mówisz za szybko i nic nie rozumiem.
Weź od Oskara dwie szklanki – niemal wysylabizowałam.
Teraz rozumiem. Kupię kubeczki plastikowe po drodze. A teraz uciekam, zanim zejdzie po mnie na dół. Nie zamierzam się mu tłumaczyć za ciebie. To ty od niego odeszłaś, więc ty mu to wyjaśniaj.
To przez ciebie się z nim związałam – warknęłam, ale po drugiej stronie już nie było Wiktorii, a tylko to charakterystyczne pi pi.
Odłożyłam telefon na stół, wróciłam się do przedpokoju i przed moimi oczami stanęła wysoka komoda w połowie oszklona. Dosłownie mogłabym przysiąc, że jeszcze przed pięcioma minutami jej tu nie było. Cóż, najwidoczniej z moją spostrzegawczością jest jeszcze gorzej, niż z orientacją w terenie. Za szkłem stały kieliszki, do wina białego, czerwonego, martini, szampana, likieru a nawet margarity.
Mój Boże, chyba umarłam i trafiłam do nieba! – Uśmiechnęłam się tak szeroko, że to aż dziwne, iż ten uśmiech nie rozpuścił mnie jak cukier na deszczu.
Szybko otworzyłam oszklone drzwiczki komody, chwyciłam za kieliszek do szampana i szepnęłam z czułością:
Chodź malutki do mamusi.
Położyłam go na podłodze z braku innej opcji i zajrzałam do dolnego wnętrza komody, licząc na to, że skoro w górnej jej części znalazłam kieliszki, to w dolnej będzie jakiś dobry alkohol. Nie było go tam. Zamiast niego moim oczom ukazały się mąki, cukry, makarony, chyba każdy z rodzajów Pomysłu na obiad i inne tego typu, zbędne moim zdaniem, produkty. Jednak gdzieś w tej namiastce mini marketu, uchowały się też chipsy – paprykowe – moje ulubione. Szybko za nie chwyciłam, wzięłam też z sobą kieliszek i poszłam do pokoju. Tam w spokoju mogłam poddać się relaksowi, czyli rozłożyć na kanapie z nogami wyciągniętymi przed siebie i napić się wiśniówki zmieszanej z colą, chrupiąc przy tym chipsy.
W mieszkaniu rozbrzmiała melodia znana z filmu Noce i dnie. Film ten znałam aż za dobrze. Oglądałam go kiedyś niemal codziennie, przez dwa tygodnie, naprzemiennie z filmem Nigdy w życiu. Ktoś powie, że to dziwne upodobania, by oglądać kilkakrotnie jedno i to samo. Cóż... ja się z tym kimś zgodzę. Wtedy jednak byłam dwunastoletnim dzieckiem, chorym na anginę i zmuszonym do tego, by pozostać w domu, w łóżku. Wtedy też powinna być przy mnie matka albo ojciec, nieprawdaż? No ewentualnie jakaś babka powinna przy mnie być, czyż nie? Nie było jednak nikogo. Nikt nie gotował dla mnie rosołków i nie podgrzewał ,wcześniej niezjedzonego do końca, obiadu. Radziłam sobie sama, będąc więźniem małego pokoju, na rozłożonej wersalce, która zajmowała jego większą część. Obok stała czarna ława z niebieską serwetą. Właściwie to bieżnikiem. Na tej ławie stał różowy termos z herbatą Rooibos – moją ulubioną, na termosie była naklejka z Timonem z Króla lwa, a obok termosu znajdowała się położona treścią do dołu książka – szkolna lektura – Opowieść wigilijna. Ja byłam jednak wpatrzona w telewizor, obok którego stało nowiusieńkie DVD i odtwarzało, naprzemiennie, dwie płyty, dołączone do miesięcznika Viva. Tymi płytami były właśnie filmy – ekranizacja powieści Marii Dąbrowskiej, pod tytułem Noce i dnie, i ekranizacja książki Katarzyny Grocholi, o tytule Nigdy w życiu. Obrazek ten byłby zapewne pięknie leniwy, gdyby nie fakt, że ja, wtedy miałam na sobie dwie pary spodni dresowych, koszulkę, grubą bluzę, byłam nakryta po samą szyje puchową pierzyną, a na dodatek miałam na głowę zimową czapkę. Powód mojego nietypowego stroju był prosty do odgadnięcia. W mieszkaniu temperatura sięgała kilku stopni Celsiusza poniżej zera, dokładnie tak samo jak na dworze.
Odłożyłam kieliszek na ziemie, zgramoliłam się z kanapy i ruszyłam w kierunku drzwi. Tym razem melodia słynnego walca, nie wybrzmiewała ze starego, małego telewizora, a z dzwonka, zwiastującego przybycie gościa. Pokombinowałam więc przy zamkach, z czego jeden nieustannie się zacinał i otworzyłam drzwi na oścież, wyśpiewując pod nosem:
Już zielenieje sad po burzy,
nim roztopimy się w podróży.
Ty kochaj mnie od nocy, do nocy,
aż po noc.
Wiktoria, dziewczyna o ciemnych blond włosach i piwnych oczach, przekroczyła właśnie próg. Stanęła w korytarzu i nawet nie zwracając uwagi na moje fałszujące śpiewy, zaczęła rozpinanie kurtki, i zdejmowanie szalika. Z czapką sama jej pomogłam. Szybko zakosiłam ją z jej głowy i założyłam na swoją. Stanęłam przed lustrem i z żalem przyznałam, że styl reggae do mnie nie pasuje. Oddałam więc mojej przyjaciółce trójkolorową czapkę z dużym pomponem, sięgającym niemal do samych pośladków.
Wika przewróciła oczami, włożyła czapę do rękawa i zawiesiła odzienie na wieszaku, który ja jakiś rok temu własnoręcznie przykręcałam do ściany, za pomocą śrubek przeznaczonych do karton-gipsu, i śrubokręta, który miał w sobie taki fajny magnesik. Już miałam się pochwalić moim dziełem, gdy Wiktoria mnie uprzedziła i pierwsza rzekła:
Cześć. Nie powinnaś być czasem załamana?
Ależ jestem – odpowiedziałam, otwierając szeroko moją parę oczu, jedyną jaką na chwilę obecną posiadałam, bo okulary jakiś czas temu gdzieś posiałam i do dziś nie odnalazłam. – Nie widać? – zapytałam.
Wiktora przyjrzała się uważnie moim błyszczącym paczadełkom, uśmiechowi od ucha do ucha i rumianym policzkom.
Nie, właśnie nie widać – stwierdziła z całą powagą i skierowała swoje kroki do mojego pokoju. Rozsiadła się na kanapie, na której jeszcze nie tak dawno ja leżałam.
Bawimy się! – krzyknęłam podkręcając muzykę na tyle głośno, by zdenerwować sąsiadów, ale na tyle cicho, by słyszeć podniesiony głos Wiki.
W dłoń chwytłam butelkę i napełniłam nią połowę kieliszka. Nalałabym jej więcej, ale ta idiotka protestowała, że tyle jej w zupełności wystarczy.
Nie mogę dziś dużo wypić. Jutro idę do pracy na rano.
Biedna ty – ubolewałam nad jej losem naprawdę krótką chwilę, a zaraz potem stwierdziłam – ale ja nie, ja mam wolne. – Wykonałam kilka łyków wódki owocowej, niskoprocentowej, wprost z butelki.
Zanim się rozkręcisz, to babcia ma badania na dziewiątą rano. Ktoś musi zająć się Kaśką. Wyjątkowo padło na ciebie.
Zaraz, zaraz, że co ona właśnie powiedziała? Ja miałam zajmować się jej dzieckiem?
Co prawda, ja nie miałam nic przeciwko, by zabrać małą na jakiś spacerek, ale raczej w godzinach wieczornych. W końcu, kto normalny funkcjonuje jak należy, o tak rychłej godzinie, jak dziewiąta rano? A przy tak małym dziecku, to chyba wypadało funkcjonować jak należy, prawda?
Tak, wiem, nie jesteś z tego zadowolona, ale pomyśl, że ja mam gorzej. To ja będę zapierdalała na produkcji, stojąc jak na szpilkach i zamartwiając się, czy ty sobie radzisz.
Nie, no czemu? Spoko, poradzę sobie. W końcu to nie takie małe dziecko, nie? Ile ona ma?
Pożal się Boże nad tobą. I ty jesteś chrzestną?
Stanęłam w lekkim rozkroku i wsparłam dłonie na moich seksownie zaokrąglonych biodrach.
Jeszcze jej nie ochrzciłaś – warknęłam, jakby to miało być jakimś usprawiedliwieniem na fakt, iż nie znałam wieku swojej przyszłej chrześnicy.
Jedenaście miesięcy.
Przewracając oczami, zaczynałam kalkulować, ile to jest tak naprawdę to jedenaście miesięcy. Starałam się sobie wyobrazić jakie może być dziecko w takim wieku.
Czy to już mówi? Chyba jeszcze nie. Ale być może już chodzi... – Miałam nawet o to zapytać, ale uznałam, że najgorzej jest się wygłupić. W końcu kogo nie rzucą na głęboką wodę, ten nigdy nie naumie się pływać.
Spoko, damy radę – zapewniłam.
A potem jak już oddasz małą mojej babci, to pojedziesz z nią do Patryka. Sama sobie nie poradzi z wózkiem, poza tym Patryk ma urodziny, a ja mam akurat nadgodzinny i będzie mu miło jak chociaż ty go w tym dniu odwiedzisz. Ostatnio o tobie wspominał.
Twój brat? O mnie? – dziwiłam się. – On mnie w ogóle pamięta?
Byliście w tej samej rodzinie zastępczej.
Nie zaaklimatyzowaliśmy się – wspomniałam.
Potem w tym samym domu dziecka – dodała.
Wiem, wiem, pamiętam przecież tego szczyla. – Znowu zrobiłam dwa łyki wprost z butelki i odstawiłam pozostałość na białą komodę.
A tak właściwie, to czemu wyście się w tej rodzinie nie uchowali?
Uśmiechnęłam się i przyłożyłam palec do dolnej wargi. Starałam się sobie przypomnieć wszystkie powody. Zapewne było ich więcej niż jeden. Jednak, z powodu krótkiej i szwankującej pamięci, rzuciłam tylko:
Tryk tęsknił za babcią i siostrzyczką, i ciągle płakał, a ja pokłóciłam się z tym frajerem.
Znaczy się tym niby ojcem?
No. – Uśmiechnęłam się i w zabawny sposób poruszyłam kilkakrotnie brwiami. – Debile kazali mi do kościoła chodzić. Jak ja w Boga nie wierzę. To co ja tam miałabym robić?
Jak to w Boga nie wierzysz? Chrzestną masz być?
No nie wierzę, ale chrzest i bierzmowanie mam, to matką chrzestną mogę być. Poza tym nie wtryniaj mi się, bo opowiadam teraz moją historię. Na czym ja skończyłam? A no tak, na tym, że debil mi kazał chodzić do kościoła, no i ja nie chciałam, on mnie szarpnął, ja mu dałam w twarz, jego poniosło, i mi oddał, i zagroziłam, że albo mnie odeśle, albo powiem wszystko babie co tam do nas przyłaziła, albo podetnę sobie żyły. Uznał, że nie będzie się męczył z gówniarą, w sensie mną, no i mnie odesłać postanowili, a Patryk poszedł w moje ślady, bo był przy tym obecny, i też rzucił szantażem. No to potem nas dali do tego bidula, nie co wcześniej, a tego co ty w nim byłaś. A tym ludziom... tej rodzinie zastępczej, przyznali jakieś małe bachorki, takie biedne kajtki, szkoda mi ich tam, bo dom jak muzeum. Sama porcelana, antyki i obrazy. Istna beznadzieja. Oto koniec historii.
Dziękuje za streszczenie. – Sięgnęła po kieliszek, przybliżyła go i dolała sobie soku wprost z kartonika.
Też tak chce – szepnęłam niczym małe, obrażone przez pominięcie dziecko i uklęknęłam przy niej z butelką. Na owej butelce złożyłam ręce niczym do modlitwy.
Wiktoria już nawet się nie śmiała z moich poczynań. Była do nich po prostu przyzwyczajona. Nie trudziła się napełnianiem mojego kieliszka. Dolała mi soczku po prostu wprost do butelki. Ja tę buteleczkę zakręciłam, porządnie to wszystko wymieszałam i spróbowałam.
Pychoszka – stwierdziłam z promiennym uśmiechem od ucha do ucha i zmieniłam repertuar płynący z głośników firmy Logi Tech, będących podłączonymi wprost do mojego telefonu komórkowego marki LG. Uwielbiałam tę markę, choć za dzieciaka byłam raczej fanką Noki.
Teraz cały pokój nie rozbrzmiewał rapem ani balladami rockowymi, a gorącymi rytmami erotycznego discopolo, nie mówiącego o niczym innym, jak o imprezowaniu, chlaniu i pierdoleniu. Tego właśnie dzisiaj było mi potrzeba. Wytańczyłam kawałek, przepiłam moją nieczułość na melodie i te kanciaste ruchy, by wreszcie krzyknąć:
Chcę się bawić! Chodźmy na disco! – Chwyciłam Wiktorie za dłoń i pociągnęłam.
Dopiero zerwałaś z Oskarem i...
I coś mi się od tego życia należy, prawda? W końcu jestem rozwódką.
Nie, nie jesteś.
Jestem. – Tupnęłam prawą nogą. – Separacja w naszym przypadku to jak rozwód. – Odgarnęłam nieposłuszne włosy w tył, chwyciłam za fluid z Revlon, miętową kredkę do oczu i mocno czarny tusz. Wszystkie te przybory znajdowały się w małej, drewnianej skrzyneczce, której zamykanie odpadło lata temu. – Idę się przemalować, ty też popraw co nieco i ruszamy w tany – postanowiłam.
Katrina, ja wstaje rano do pracy! – krzyknęła za mną, gdy już byłam w drodze do łazienki.
Zanim zasunęłam za sobą, stare, ledwie trzymające się kupy, harmonijkowe drzwi, odkrzyknęłam:
Wiem, wiem, będziemy tylko do pierwszej! Jesteś mi coś winna! W końcu to z twojej winy go ponownie spotkałam!
Odkręcając tusz do rzęs, wejrzałam jeszcze raz na te nieszczęsne drzwi. Doszłam do wniosku, że w najbliższym czasie, będzie trzeba je wymienić na jakieś masywniejsze. Właściwie to się dziwiłam, że moja matka jeszcze nie wypierdzieliła ich na śmietnik. Ona miała w zwyczaju pozbywać się wszystkiego co się zepsuło. Tylko przy moim ojcu jakoś tak wyjątkowo długo trwała, pomimo że ten model faceta, zużył się już jakieś osiem lat po ślubie. W końcu to on puścił ją kantem z piętnaście lat młodszą zdzirą, która zaszła w ciąże. Tan machnięty na tylnym siedzeniu Skody Fabii bachor, rozpierdolił moją rodzinę. Czy miałam mu to za złe? Nie, bo w końcu dziecko jest nic nie winne, ale z drugiej strony, nikt nie zadbał o to, bym z tym młodszym ode mnie, o dwanaście lat, szczeniakiem, miała jakieś więzi, dlatego nie musiałam mówić o nim mój braciszek, ani udawać jak bardzo mi na nim zależy. To nawet i lepiej. W końcu na co było mi go znać? Ja tam, sama o sobie, wolałam mówić, że jestem jedynaczką. Jednak nią nie byłam i kiedy to do mnie docierało, to na krótki moment miałam wrażenie, jakby cały świat wokół mnie się burzył. Teraz też tak było.
Usiadłam na zamkniętej desce klozetowej, oparłam się łokciem o kosz na pranie, a dłoń przyłożyłam do czoła. Miałam dwoje braci, miałam ojca, miałam macochę, babcie, ciotki, wujków i kuzynów, a od lat nie czułam przy moim boku, ni cienia, ich obecności. Tak zwyczajnie odwrócili się od nas plecami, kiedy my najbardziej ich potrzebowałyśmy. Zapomnieli. Skreślili. Nagle z dnia na dzień przestałam być częścią ich drzewa genealogicznego i moja matka tak samo, nagle, przestała być ich rodziną. Nie zamierzałam się jednak użalać nad sobą i swym losem, bo jak w piosence Alicji Janosz Jest jak jest, nie zawsze dobrze, tak trudno żyć, a ktoś ma gorzej niż ty. Po co więc lać łzy nad rozlanym mlekiem i zmuszać się do zmiany tego, czego zmienić się nie da? Lepiej iść naprzód i świetnie się bawić, nie rozpamiętywać, nie czuć, udawać, że się nie cierpi.
Umalowane i ubrane staliśmy już przy drzwiach. Ja właśnie wkładałam do niewielkiej kieszonki, umiejscowionej na lewej piersi, banknot dwudziestozłotowy i rozglądałam się za kluczami.
Trzy dychy nam starczy? Ja nie mam więcej niż dyszkę. – Wika jak zwykle widziała wokół same problemy i przeszkody.
Nie mam więcej. Poza tym na imprezę nie wolno brać za dużo pieniędzy, by za dużo nie wydać. Wyrwiemy jakiś dwóch lamusów, to na pewno coś postawią. Najważniejsze to mieć na szatnie i na wlotkę.
Idziemy do Blue?
Alcatraz chyba zamknięte nie?
Alcatraz to zamknęli, gdy ty jeszcze do gimnazjum chodziłaś.
Faktycznie, z tym akurat miała rację, ale u nas w mieście, nazewnictwo klubów i barów, zmieniało się w ekspresowym tempie.
No, ale wiesz o co mi chodzi? O to co było w tym samym miejscu.
Piramida, a potem Koka, wszystko albo zbankrutowało, albo prokuratura zamknęła właścicieli za prochy.
Jest jeszcze Graciarnia – przypomniałam sobie, chwytając za klucze.
Nie masz z tym miejscem złych wspomnień? – dopytywała, kiedy ja męczyłam się z tym felernym, zepsutym zamkiem.
Nie, dlaczego? – W końcu uporałam się z zamknięciem drzwi i mogłam śmiało zbiegać w wysokich szpilkach po krętych, i nierównych schodach. Zawsze pod koniec traciłam równowagę i wpadałam na ścianę dłońmi. To było już takim moim rytuałem.
Katrina, Katrina, bo głowę rozbijesz. – To był głos mojej matki. – W ogóle, dokąd ty się wybierasz? – zapytała jakoś tak niezwykle surowo, przynajmniej jak na nią.
Wiktoria rzuciła grzecznościowe: dzień dobry pani.
Na imprezę – odpowiedziałam wyprostowana. Nawet zasalutowałam i dodałam – pani sierżant.
Mówiłam ci przecież, że nie biorę kluczy, gdy wychodziłam. Jakbym weszła do domu?
Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą i wzruszyłam ramionami. Nie mogłam już dłużej wytrzymać tej powagi i buchnęłam niezwykle szczerym śmiechem.
Moja matka też się zaśmiała, ale ona znacznie krócej i bardziej przyzwoicie.
Idziesz świętować zerwanie z tym nieudacznikiem? – zgadywała.
Przytaknęłam ruchem głowy.
Matka przyłożyła dłoń do mojego policzka, potarła go pieszczotliwie opuszkiem kciuka i uśmiechnęła się przyjaźnie, ale zarazem smutno.
W takim razie, baw się dobrze, nie przyprowadzaj nikogo na noc i jak już będziesz kogoś wyrywać, to niech ten facet będzie chociaż trzeźwy więcej razy niż dwa dni w tygodniu. A najlepiej to niech będzie żonaty i dzieciaty.
Dlaczego? – zdziwiła się Wiktoria.
Bo wtedy, to będzie tylko przygoda bez zobowiązań, a moja córka nie słynie z sumiennego wypełniania obowiązków. Jest za młoda na kolejne małżeństwo. Niech się lepiej wybawi, wyszaleje, zajmie sobą, a nie praniem skarpet i gaci jakiemuś frajerowi. Poza tym taki żonaty, to ma kobiecie coś do zaoferowania, a taki szczeniak, mieszkający z rodzicami, bez stałej pracy i porządnego samochodu. Na co jej taki?
Mam myśleć jak ty? – Skrzywiłam się.
Gdybym chciała mieć kulę przy nodze, to bym kupiła rewolwer i palnęła sobie w kolano, a nie przyprowadzała faceta do domu, by żył na moim garnuszku, a ty popełniłaś moja droga ten błąd, pomimo że cię ostrzegałam. – Wyminęła nas i ruszyła w kierunku drzwi.
Klucze! – krzyknęłam za nią i rzuciłam przedmiotem.
Złapała go, gdy ten był jeszcze w locie i oczywiście wcale się przy tym nie natrudziła. To znaczyło tylko tyle, że refleks mogłam odziedziczyć po niej.
Masz zajebistą matkę – powtórzyła to, już chyba setny raz w życiu, Wiktoria. – Uwielbiam tę kobietę.
Tak, naprawdę? – dopytywałam, marszcząc nos.
A ty jej nie lubisz?
Sama nie wiem. Wiele nas różni – przyznałam, idąc w kierunku ciemnego parku, przy którym znajdował się nasz cel, czyli klub o nazwie Graciarnia. – Alka lubi porządek, mieć czysto, wszystko mieć poukładane w życiu i w papierach, a u mnie rozpierdol taki jak na biurku, za czasów, gdy jeszcze mieszkaliśmy w bidulu, w jednym pokoju, pamiętasz chyba?
Tak, zagracałaś swoją i moją przestrzeń – wytknęła niemiłym tonem.
Fakt. Jednak wracając do mojej matki. Alka jest słaba, szybko się poddaje, załamuje, marudzi, zrzędzi. Ja tak nie mam. Ja biorę życie w garść i idę do przodu. Ja nie rozpaczam i nie mam pretensji do całego świata za swoje niepowodzenia. – Przystanęłam, bo właśnie znajdowałyśmy się przed wejściem do klubu, umiejscowionym w piwnicy jednej ze starych kamienic.
Na pewno chcesz tu wejść? – zapytała, krzywiąc przy tym twarz.
Wiedziałam o co jej chodzi. To w tym klubie doszło do pierwszego zbliżenia, między mną i Oskarem, to też w tym klubie, tak naprawdę, bliżej go poznałam, i to również w tym klubie, spędziliśmy większość swojego czasu, tego spędzonego razem.
Uśmiechnęłam się zwycięsko w stronę, o głowę ode mnie wyższej, Wiktorii i z pewnym głosem, lekko zdartym od wciąż trwającego przeziębienia, zapewniłam:
Ani mnie to ziębi, ani grzeje. Idę w tany.
Ruszyłam naprzód, wąskimi schodami, na sam dół. Otworzyłam drzwi i od razu do mnie dotarło, że błędem była, tak długa moja nieobecność w tym miejscu. W końcu to był mój świat, ten podziemny świat, ukochany, jedyny tak dobrze mi znany.
Cześć Filip – rzuciłam do szatniarza, zdejmując z siebie odzież wierzchnią. – Macie? – zapytałam i ukradkiem trąciłam się w nos kciukiem, delikatnie przy tym też nosem pociągnęłam.
Za barem. Tylko nie syp po przekątnej. Jakoś... tak wiesz... by nikt nie widział.
Spoko. – Puściłam do niego oczko, a ten zamiast być dla mnie miły i jakoś pochwalić mój wygląd, to uraczył mnie informacją:
Oskar nagrał, naprawdę, dobry kawałek. Powinnaś być z niego dumna.
Nic już na to nie odpowiedziałam. Przewróciłam tylko oczami i zabrałam numerek. Wrzuciłam tę niewielką blaszkę do jedynej kieszeni jaką miałam w czarnej, obcisłej sukience i ruszyłam na parkiet, chwytając po drodze Wiktorię za rękę i ciągnąc ją za sobą.


Wykorzystane utwory:
IRA – Mocny
Walc Barbary z filmu Noce i dnie
Alicja Janosz – Jest jak jest

#1

Prolog
Retrospekcje

Nie jestem the best – powiedziała brunetka i z załamaniem wsparła swoje łokcie na kolanach, a dłońmi złapała się za głowę. Już wcześniej każdy z jej włosów był skierowany w inną stronę, ale teraz rozczochrała się jeszcze bardziej.
Nie, nie jesteś the best – przytaknął mężczyzna, przekraczający bosą stopą próg czerwonego pokoju. Jego krok był wolny, choć chwiejny.
W lewej dłoni dzierżył kieliszek, do połowy napełniony czerwonym winem. W drugiej natomiast miał butelkę, dopiero co odkorkowaną, tym razem wino także było czerwone, choć żadne z nich nie było pewne czy jest tej samej marki co poprzednie.
Facet podszedł bliżej. Wyszedł zza zakrętu, składającego się z wąskiego fragmentu pokoju, zagraconego kolorowymi pudełkami po lewej stronie i materiałową szafą po prawej. Spojrzał na młodą kobietę i powtórzył:
Nie, nie jesteś the best.
Jak możesz tak mówić? Ranisz moje uczucia – poskarżyła się udawanym płaczliwym tonem. Zrobiła minkę jakby ją coś bardzo mocno zabolało albo zasmuciło i oparła plecami o oparcie kanapy. Zjechała nieco niżej, rozwierając przy tym uda w sposób bardzo nieprzyzwoity.
To posiadasz takie mankamenty charakteru?
Co? – Zmrużyła oczy i zmarszczyła nos. Być może gdyby miała trzeźwy umysł, to okazałoby się, że doskonale wie co to są te mankamenty, ale w chwili obecnej, nie miała głowy do tak trudnych słów. Właściwie czuła się jakby w ogóle nie miała głowy albo miała ją tak pustą, że wiatr mógłby wlecieć przez jedno jej ucho, pohulać sobie troszeczkę i wylecieć drugim.
Nico – syknął przez zaciśnięte zęby i dolał wina, najpierw do kieliszka stojącego na niewielkim stoliczku dziecięcym, a potem dopiero do swojego, tego trzymanego ciągle w dłoni. – Pytałem czy w ogóle masz coś takiego jak uczucia? – wyjaśnił, znając ją już na tyle, by wiedzieć, że nie odpuści i będzie drążyła, drążyła i drążyła, aż wydrąży mu dziurę w brzuchu, i to taką, wielkości, co najmniej, kuli armatniej.
Gdzieś, tam na dole, na dnie pizdy, być może.
Czemu zawsze musisz być taka wulgarna? – Odłożył butelkę na środek stolika i oparł się ramieniem o ścianę. Upił dwa łyki ze swojego kieliszka i odstawił go obok butelki.
Chyba nie lubię wina – stwierdziła, wyciągając rękę przed siebie.
Mężczyzna ułatwił jej zadanie i podał trunek wprost do kobiecej dłoni, której paznokcie miejscami były obdrapane, a skórki nierówne.
Skoro nie lubisz, to po co pijesz? – zapytał cicho, niemal szeptem.
Po piątym kieliszku straciłam rachubę, a po kolejnych dwóch nie czuję już smaku.
Można i tak. – Wzruszył ramionami.
Można, kurwa, można. – Przechyliła naczynie i wypiła do dna. – Chujowo tak pić bez większego powodu. Tak, kurwa, za nic. – Rzuciła okiem na swojego towarzysza i gestem dała mu do zrozumienia, by jej polał.
Mężczyzna tylko przytaknął ruchem głowy. Ledwo nachylił się po butelkę, a oberwał poduszką.
Co ty robisz? – zapytał lekko rozgniewany, choć może był tylko zaskoczony.
Powód podaj!
A skąd ja mogę wiedzieć za co ty chcesz pić? Może za przyszłość, przeszłość... za retrospekcje.
Retro... retro...
Retrospekcje – niemal wysylabizował w chwili, gdy czerwona ciecz lała się z butelki wprost do kielicha, tak typowo przy tym chlupiąc.
Piosenka taka była – przypomniała sobie. – Kiedyś ją cholernie lubiłam.
Jaka piosenka? – zdawało mu się, że stracił wątek, albo że Katrina znajduje się już w innym świecie, po którym biegają białe myszki i to nie gęsiego, a zapierdzielają stadami.
No ta, taka... Kada miała tam refren.
Kto? – Tym razem to on zmrużył oczy i zmarszczył nos. Czuł, że musi to przepić. Nawet już nie trudził się dolewaniem do swojego kieliszka. Napił się wprost z butelki.
No ta taka, no na pewno wiesz.
Nie – jęknął.
Jak ty się na niczym nie znasz. – Katrina wydawała się być załamana niewiedzą swojego towarzysza. – To leciało jakoś tak... To pożłókły...
Pożółkły – poprawił ją.
Żółkły – warknęła, rzucając w jego stronę spojrzenie, które gdyby tylko miało taką moc, to przyszpiliłoby go do ściany, krzyżując niczym Rzymianie Chrystusa. – ...kalendarz pełen dat i notatek. Lista na życie planów i wydartych kartek. To szum zakurzonej płyty jak ostatnia lekcja. Wspomnień... coś tam, coś tam re-trosss-pekcja.


Kilka lat wcześniej...
Blondyn o niebieskich oczach depnął gazu i pewniej zacisnął swoje dłonie na kierownicy. Znał drogę na pamięć. Przemierzał ją co najmniej dziesięć razy w ciągu tygodnia – w tę i z powrotem, zawsze gdy jechał do pracy, i gdy z niej wracał. Piwo spokojnie spoczywało w miejscu przeznaczonym na kubek, było otwarte. Sergiusz co jakiś czas wyciągał po nie rękę, czynił łyk, czasami dwa i odkładał na miejsce.
Niespodziewanie zadzwonił jego telefon komórkowy, umiejscowiony na kokpicie. Stara Nokia w niebieskiej obudowie z elementami fosforyzującymi, zapewniającymi jej widoczność, nawet w całkowitej ciemności. Sergiusz chwycił pewnie za ten telekomunikacyjny wynalazek i przyłożył go do swojego prawego ucha, jednocześnie zdejmując dłonie z kierownicy, by wyciągnąć gumę z ust i wrzucić ją do popielniczki.
Sergiusz Antczak z tej strony – powiedział swoim zwyczajnym, ciepłym i przemiłym głosem. Lekko ochrypł, zapewne od sędziowania podczas zawodów, przynajmniej tak pomyślała Katrina kiedy tylko go usłyszała.
Pięćdziesięciodwuletni mężczyzna, jednak, nie zdążył usłyszeć ani jednego słowa dziewczyny. Komórka wypadła mu z rąk. Szybko zerknął na znak drogowy, wskazujący na to, że ma drogę pierwszeństwa. Schylił się więc po komórkę i zaczął na oślep poszukiwania. Jego lewa dłoń ciągle spoczywała na kierownicy.
Niespodziewanie czarne Audi wyjechało znikąd na drogę, jakby było zjawą, nagle zrzuconą z nieba na ten właśnie odcinek trasy. Sergiusz zauważył pojazd w ostatniej chwili. Nie było szans, by go wyminął, bo wszędzie znajdowały się drzewa. Pozostało tylko podjąć szybko jakąś, męską decyzję.
Lewo? Prawo? Prosto?
Odbił w lewo...
Wyrok boski zapadł i był nie do odwołania, a słowa owego wyroku, przekazał mężczyzna w białym kitlu, zaraz po wyjściu z sali operacyjnej:
Pan Antczak... zoperowaliśmy go, wydaje się, że będzie żył, ale jego mózg był długi czas niedotleniony. Gdyby sprawca nie uciekł z miejsca wypadku, wyjął pani męża z pojazdu i udzielił pierwszej pomocy, to być może wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej.
Co mogę teraz robić? – zapytała Alicja. Była trzydziestokilkuletnią kobietą o nienaturalnej barwie włosów i jeszcze mniej naturalnej barwie oczu. Blondynka w pasemkach o oczach tak błękitnych, że można było w nich utonąć.
Modlić się i być dobrej myśli. Wszystko się okaże dopiero po wybudzeniu pacjenta – odpowiedział chirurg, który już miał wyminąć kobietę i zbierać się do domu, ale na korytarz właśnie wpadli kolejni ludzie.
Nowymi przybyłymi było młode małżeństwo z kilkuletnim dzieckiem na rękach i kobieta około pięćdziesięciu lat. Ta także miała blond włosy i niebieskie oczy, ale jej tęczówki nie miały już tej wspaniałej barwy błękitu, i nie odbijały światła w ten specyficzny, magiczny sposób, jak tęczówki Alicji.
Panie doktorze, jestem Anna Antczak. Chciałabym wiedzieć co z moim mężem.
Szatyn w białym kitlu stanął jak wmurowany i tylko przenosił swój wzrok z jednej blondynki na drugą. W końcu zatrzymał swoje rozbiegane spojrzenie na tej starszej z pań i rzekł powoli, jakby z niedowierzaniem:
Pani mężem?
Lekarz tamtego dnia faktycznie pomylił kochankę Sergiusza Antczaka z żoną mężczyzny. Lekarz ten w ogóle często się mylił, zupełnie, jakby się nie znał na ludziach, ale ukończył studia medyczne z wyróżnieniem i był naprawdę dobrym chirurgiem. Co do jednego, mężczyzna w białym kitlu miał jednak rację – gdyby tamtego dnia, ten drugi kierowca, nie uciekł z miejsca zdarzenia, wszystko mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej...


Wykorzystany utwór:
Ippon & Kada – Retrospekcja

wtorek, 10 listopada 2015

#0 - Powitanie i trailer


Nie za bardzo wiem od czego zacząć, więc postanowiłam od przywitania z wami. Nie chciałam po prostu by dłuższy czas było tak pusto na tym blogu, a prolog planuje opublikować być może w ten weekend, ale jeśli się nie wyrobię to w kolejny.
Teraz może coś o historii (oczywiście osadzonej w polskich realiach). Będzie ona zupełnie inna niż większość blogów, bo to wy będziecie prowadzić fabułę, ja tylko będę pisać. Raz na jakiś czas wrzucę ankietę i w zależności od waszego wyboru będzie toczyła się akcja. To także wy podejmiecie decyzje z kim na końcu ma być Katrina... czy z kimkolwiek w ogóle ma być, bo być może zadecydujecie, że powinna pozostać sama.
Postanowiłam być też bardziej systematyczna, tak więc kiedy już zakończę „Się nie zdarza taka miłość”, to regularnie będę publikowała na tym blogu co 10-20 dni (zostawiam sobie taki przedział, bo każdy potrzebuje odrobiny elastyczności).
Natomiast co do „Prawdziwej legendy”, to myślę, że będzie tak jak dotychczas, gdy tylko najdzie mnie wena, to będę dodawała kolejny rozdział na tamten blog, aż w końcu dobrnę do 20-30 (mniej więcej w takich granicach pojawi się zakończenie).
A co jeszcze do tego bloga, to rozdziały będą z pewnością dłuższe, tak by w każdym się coś działo i by nie wdzierała się nuda w życie bohaterów.
„Samotna Królewna” jest to z pewnością opowieść o trudnych dylematach, ciężkiej sztuce wyboru i poplątanych ludzkich losach. Bo tak naprawdę nie ma dobrych i złych wyborów, są tylko lepsze i gorsze, ale nie ważne jakbyśmy nie wybrali zawsze ktoś będzie cierpiał... zawsze ktoś będzie nieszczęśliwy...


Stworzony tak na szybko, by tylko przedstawić wam na wstępie o czym jest ta opowiastka pod tytułem "Samotna Królewna". Chcę was tylko uprzedzić, że zarówno trailer jak i całe opowiadanie zawiera w sobie dużo erotyki, często takiej która aż szokuje i bije po oczach normalnych ludzi. No i co najważniejsze - przypominam, że to wy będziecie mieli wpływ na fabułę, to wy zadecydujecie z którym z panów będzie Katrina, a być może waszym zdaniem najlepiej postąpi nie wybierając nikogo, będąc sama... Oczywiście w teledysku przedstawiłam tylko głównych bohaterów, ale będą też poboczni, którzy dużo wniosą do całości.
Pozdrawiam, życzę miłego oglądania i oczywiście zapraszam was na rozdział pierwszy, który pojawi się prawdopodobnie w przeciągu 1-2 tygodni.