Rozdział 10, Część 2
Ciągły strach przed
jutrem
Dzień
później okazało się, że Julia miała rację i naprawdę była
chora. Dwa dni później, to nawet pomimo leżenia w łóżku i
przyjmowania antybiotyków, rozłożyło ją na dobre. Wiktor idąc
do córki, minął się z jej matką dosłownie w drzwiach. Odwiesił
kurtkę moro w przedpokoju. Zdjął ciężkie, wojskowe buty i wszedł
do większego pokoju, który od pokoju Julii był odgrodzony
karton-gipsem. Mieszkanie było większą kawalerką, z której dało
się zrobić dwie mniejsze klitki. Swojego czasu, Wiktor nawet
proponował Gośce, że może się z nią zamienić i on wziąć to
mieszkanie dla siebie, a swojej córce i jej matce dać swoje, nieco
większe, które otrzymał po prababci, ale kobieta nie chciała się
zgodzić i miała na to jeden argument:
– Nie
będę paliła w piecu, Wiktor. Julka jest mała, wraca nieraz do
domu, gdy ja jeszcze pracuje. Mogłaby się poparzyć. Centralne, to
jednak wygoda. Poza tym i tak w przyszłości mieszkanie będzie
miała po którymś z nas, tak? Nie będziemy wieczni.
– Faktycznie,
nie będziemy – przytaknął wtedy, doskonale pamiętając śmierć
osoby, która gdy był u niej na ferie, co rano smażyła mu
naleśniki na śniadanie. Jednocześnie przyjął też argument
Małgorzaty do wiadomości i nawet ją rozumiał. Jemu co prawda piec
kaflowy, stojący w pokoju, nie przeszkadzał, ale on był dorosły i
już przyzwyczajony, a Julia faktycznie w chwili, gdy to proponował
była jeszcze malutka. Ledwie poszła wtedy do drugiej klasy
podstawowej.
Teraz
jednak Julia, już niemal trzynastoletnia, leżała na rozłożonej
kanapie w pokoju matki i wgapiała się w telewizor, do którego
podłączone było stare Play Station, a do niego włożona
płyta MP3 z liczbą ponad pięciuset utworów. Jakiś raper,
którego Wiktor nie znał nawet z nazwy, mówił o tym, że jaka jest
Polska każdy widzi, i że tutaj nie ma niczego na niby. Szczerze mu
nie przeszkadzał jego głos ani przekleństwa, które co jakiś czas
powtarzał. Był zbyt zmęczony, by zwracać na to większą uwagę.
Usiadł na łóżku, przy dziewczynce o ciemnych włosach i przyłożył
dłoń do jej rozpalonego czoła.
– Lepiej
się czujesz? – zapytał niezwykle oschle, bez jakiejkolwiek
delikatności i cienia współczucia.
– Nie
– odpowiedziała słabo, zakaszlała, a potem usiłowała wydmuchać
zapchany nos.
– Posuń
się – szepnął do niej i zmęczony położył głowę na
zwolnionej poduszce, gdyż Julia była łaskawa przenieść swoją na
tę drugą, wcześniej wolną. – Lekarka mówiła, że za trzy dni
ci przejdzie – przypomniał. – Jak jutro nie będzie lepiej, to
pojedziemy do innego lekarza. Może da inne leki – gdybał na głos
i poruszył ramionami, czując niewyobrażalnie mocny ból w
kręgosłupie. Ból tak znaczny, że nawet złapał się dłonią za
jeden z barków i zaczął go uciskać, co rzekomo miało mu pomóc,
przynajmniej w jego zamyśle, a w efekcie sprawiło, że było
jeszcze gorzej. Nie użalał się jednak nad sobą, zignorował
bolące plecy i położył się na płasko, wgapiając w nieco
zszarzały sufit, który był taki przez nałogowe palenie
właścicielki.
– Nie
pogratulowałam ci ukończenia studiów – odezwała się nagle i
słabo Julia. – Teraz dostaniesz awans? Będziesz stopień wyżej?
– dopytywała, zdradzając tym swoje zaciekawienie.
– Nie,
jeszcze nie. Awans miałem rok temu. Nie mogę co rok awansować.
Panują zasady. Muszę jeszcze dwa albo trzy lata poczekać, a i tak
to nie jest pewne – wyjaśnił i wyjął pistolet z kabury przy
pasku, gdyż ten go uciskał. Odłożył go na bok, wcześniej
sprawdzając, czy aby na pewno nie jest nabity. Czarny pasek, także
ściągnął i wysunął ze szlufek, w ten sposób całą kaburę
wyjął i te rzeczy także odłożył na stolik, nieopodal broni. –
Zrobić ci coś do jedzenia? – zapytał, przekręcając głowę na
bok, w taki sposób, by móc na nią spojrzeć.
– Nie,
jeszcze nie. Potem możesz zgrzać rosół od babci.
– Tobie
też dała słoiki? – podłapał. – Ja nie dostałem rosołu –
dopowiedział niemal skarżącym tonem, gdyż to było jedno z jego
ulubionych dań, które napawało nawrotem wspomnień, dziwnym
sentymentem z niedzielnych obiadów rodzinnych, na których zawsze
był rosół.
– Dziś
przywiozła. Dowiedziała się, że jestem chora i przywiozła. Wujek
Bartek ją przywiózł, ale chwile tylko posiedzieli. Wuja Bartek i
mama się nie trawią. Nawet kurtki nie zdjął jak przyszedł. –
Jej wypowiedź miała dosyć zabawny wydźwięk, taki z lekka
olewający stosunek do tej zaistniałej w rodzinie niesnaski.
– Bywa
i tak – szepnął, nie chcąc wchodzić w ten temat głębiej. On
znał zarówno stanowisko Bartosza jak i Małgorzaty, i oboje ich
rozumiał.
W
Bartku bowiem ciągle tkwił mały, porzucony chłopiec, mimo że był
już dorosłym mężczyzną, w Gośce natomiast, żal po tym jak
podzielili spadek rodziców. Nie miała szansy w sądzie z lekarzem,
który wynajął najlepszego w mieście prawnika. On uważał, że
zostawił jej kawalerkę i powinna się z tego cieszyć, jeszcze go
po nogach za ten akt dobroci całować, a i tak zrobił to tylko
przez wzgląd na Julkę. Zabrał natomiast wszystko inne – maszyny,
pola, ziemie, niewykończony z zewnątrz domek z możliwością
dobudowania piętra i dwa samochody, w tym jeden zabytkowy. Uważał,
że jemu się to bardziej należało, gdyż matka całe życie nie
pracowała, a majątek zostawił jego zmarły ojciec, a ojczym go
tylko zagarnął i nim zarządzał, na dodatek – zdaniem Bartosza –
szczególnie nieudolnie to czynił, bo do niewielu spraw się
nadawał. Byłby nawet w stanie się pokusić o teorie, że ojczym
się do niczego nie nadawał.
– A
ta pani co wtedy zadzwoniła... – zaczęła dziewczynka i nagle
przerwała.
– Jaka
pani? – podłapał Wiktor i cały położył się bokiem, wsuwając
dłoń pod głowę, po czym uniósł ją zginając łokieć.
– Wtedy
co byliśmy u babci i dziadka, co wuja Marcin...
– Ach,
ta – wypalił z szeroko otwartymi oczami, przypominając sobie to
spotkanie z Katriną, które całe było na jakiś wariackich
papierach. – To ja do niej zadzwoniłem. Musiałem ją za coś
przeprosić.
– Jesteście...
jesteś z nią?
– Dlaczego
o to pytasz? – W normalnej sytuacji nie zadałby akurat takiego
pytania, ale coś w głosie jego córki i jej spojrzeniu mówiło, że
ma do niego pretensje albo czegoś się boi, a nie że jest
zaciekawiona uczuciowym życiem swojego staruszka.
Julia
się zawahała i podczas tego wahania zmieniła trzy piosenki za
pomocą pada na kablu, bo najwyraźniej nie przypasowały jej z samej
melodii. W końcu jednak wypaliła:
– Nie
chcę rodzeństwa.
– To
już egoizm – stwierdził na głos i opadł głową na poduszkę,
bo znowu go zaczęło rwać w kręgosłupie, przez co nie był w
stanie dłużej wytrzymać w poprzedniej pozycji.
– Je
kochałbyś bardziej – wypowiedziała przez łzy, które nagle
wypłynęły z jej oczu.
– Dlaczego
tak uważasz? – dopytywał niezwykle ostro i ciągle wgapiał się
w sufit. – Tylko, błagam, nie wyskakuj mi znowu z pomysłem, że
powinienem być z twoją matką, i że nawet nie spróbowałem, bo to
się nie uda, nigdy by się nie udało. – Spojrzał na nią i
dopiero zorientował się, że jego dziecko płacze.
Uniósł
się do siadu, wcześniej poprawiając poduszkę, by się móc o nią
oprzeć, a nie dotykać plecami twardej ściany i zapytał o co
chodzi tak dokładnie.
– No
bo... no bo... – nie mogła się wysłowić przez gule, która
powstała w jej gardle i zdawała się z każdą próbą
wypowiedzenia słów rosnąć. – No bo ją byś kochał, a więc
jej dzieci też, a z mamą cię nic nie łączy – wyznała w końcu.
– Pozbyłbyś się mnie tak jak dziadek Bartka – dodała już
całkiem szlochając.
– Jula,
co ty za głupoty opowiadasz? – zapytał i odwrócił się tak, że
niemal nad nią zawisnął. Zupełnie nie wiedział jak ma się
zachować w takiej sytuacji i szczerze żałował, że Gośki nie ma
gdzieś w pobliżu, bo ona zapewne wiedziałaby co teraz robić, jak
się zachować oraz jakich słów użyć. – Chcesz bym się
pogniewał? Za kogo ty mnie masz, co? Ojcowie nie pozbywają się
swoich dzieci.
– Ojciec
Moniki wcale jej już nie odwiedza, bo ma nową żonę i nowe
dziecko.
– Kolejny
przykład idioty – warknął zirytowany, a Julka otworzyła szeroko
oczy z zaskoczenia, bo jej ojciec rzadko kiedy tak się wyrażał o
ludziach dorosłych, zwłaszcza starszych od niego, a ten przytyk
tyczył się też bądź co bądź jej dziadka. – Tak, ojciec
twojej matki był skurwielem. Pozbył się pasierba, którego nigdy
nie lubił, a gdy urodziła mu się córka, to Bartek mu już po
całości zawadzał, ale nie zawsze tak jest i w naszym przypadku tak
nigdy nie będzie. Julia... – zawahał się i nabrał powietrza do
ust, które potem bardzo powoli wypuścił, by móc się opanować i
niczego nie wykrzyczeć, a na spokojnie wytłumaczyć. – Nie byłbym
z kobietą, która wymagałaby ode mnie zerwania kontaktów z własnym
dzieckiem i odwrotnie, ty jako moje dziecko, też nie możesz
wybierać mi z kim mam być i żądać ode mnie bym był sam, czy
nigdy nie miał dzieci. Życie to taka loteria i rozumiem, że
mogłybyście sobie nie przypaść do gustu, a nawet bardzo się nie
lubić, ale ze względu na mnie, jedna drugą musiałaby tolerować i
szanować. Nie mógłbym od niej wymagać, by cię pokochała czy
uwielbiała, bo takie rzeczy przychodzą same z czasem albo nie
przychodzą nigdy. Działa to też w drugą stronę. Rozumiesz?
– Ale
nie mogłabym już do ciebie przychodzić kiedy zechcę –
stwierdziła, pociągając nosem. – I nie miałabym już do ciebie
kluczy.
– Ale
dlaczego? Mój dom, to też dom mojego dziecka i to powinno być
naturalne dla każdego ojca czy też matki, a jak ktoś stosuje takie
ograniczenia, to nie zasługuje na miano rodzica w moim osobistym
rozrachunku.
– Ale
ona...
– Nie
ona – przerwał szybko. – Ta pani jeśli już,
ewentualnie jakaś tam ciocia czy macocha, ale nie ona.
– Ona
mogłaby nie chcieć...
– Ta
pani nie miałaby wyboru i jej nie chcę czy chcę w
takiej chwili nie miałoby dla mnie znaczenia. Choć w chwili, gdybym
mieszkał z jakąś kobietą, to wolałbym byś najpierw pukała albo
dzwoniła dzwonkiem i otwierała sama sobie drzwi dopiero, gdyby nas
nie było w domu.
– Dlaczego?
– Zmarszczyła brwi i wydęła usta, wielce zdziwiona.
– Domyśl
się.
Nastała
chwila ciszy, a potem zostało ponowione pytanie.
– Bo
moglibyśmy nie być ubrani – odpowiedział prosto z mostu, choć z
lekką krępacją. – Tylko dlatego, ale poza tym nic nie stałoby
na przeszkodzie, byś przychodziła tam nawet jak mnie nie ma i
pomimo że byście się na przykład nie lubiły, byście musiały
się znosić, a nawet być dla siebie miłe. Tak samo jakby ona miała
dziecko... też trzeba by było wtedy to jakoś pogodzić. Bylibyśmy
rodziną.
– Ona
ma dziecko? – zapytała, gdy Wiktor już wstał z łóżka w celu
odnalezienia słoika z rosołem i przygrzania go na gazie w jakimś
niewielkim rondelku.
– Kto?
– dopytywał pochylając się.
– Ta
co do ciebie dzwoniła.
– To
ja dzwoniłem do niej – przypomniał znacząco. – Nie ma, nie
wiem, chyba nie. W każdym bądź razie, nie wygląda na matkę,
bardziej na kogoś kto sam jeszcze potrzebuje opieki.
– Chcesz
się nią opiekować?
– Na
pewno nie. – Wiktor szybko pokręcił głową, jakby chciał
odegnać od siebie wizję takiego sprawowania opieki nad Katriną. –
Jest niezwykle rozpuszczona, co wskazuje na to, że za dużo miała w
dupie albo wręcz przeciwnie, miała niewiele, ktoś ją zranił i
jest negatywnie nastawiona na cały świat, bo to zazwyczaj jest z
tych dwóch, albo, albo. – Pokręcił dwoma palcami, tym
wskazującym i środkowym, mając je uniesione na wysokość oczu.
– Jest
ładna? – rzuciła Julia już w plecy swego rodziciela.
Wiktor
zatrzymał się, zamyślił i w chwili tego zamyślenia przypominał
sobie Katrinę. Jej twarz, duże oczy o nietypowej, oliwkowej barwie,
nieco za grube i niewyrównane brwi, obdrapany lakier na paznokciach,
przykuwający uwagę, niepłaski tyłek, który nie było dane mu
dokładnie podziwiać przez płaszcz, który dziewczyna miała na
sobie oraz to jak tuptała w tych swoich szpileczkach, stawiając
krótkie, ale szybkie kroki, sprawiając przy tym wrażenie, jakby
zaraz miała polecieć do przodu. Zaśmiał się cicho i pod nosem.
– Jest...
jest ładna – przyznał, ciągle stojąc odwrócony tyłem do
córki. Uśmiechnął się przy tym jeszcze szerzej, tym bardziej
mając świadomość, że nie mogła tego dostrzec. Potem udał się
do kuchni.
***
Nienawidziłam
wstawać rano, bo to była dla mnie istna mordęga. Podziwiałam
ludzi, którzy po przespaniu kilku godzin, o szóstej rano byli już
wypoczęci, bo ja należałam do jakiegoś odmiennego od nich
gatunku, który nawet po przespaniu całej nocy, o szóstej rano i
tak z ledwością zwlekał się z łóżka. I potem, szukając ubrań,
w które można by się było ubrać, robił rozpiździec w szafie,
którego potem nie ogarnie, w efekcie czego wszystko w końcu
wypadnie na podłogę, później będzie na niej leżało dopóki się
nie zabrudzi, aż w końcu trzeba będzie to wszystko wyprać w
pralce, której ja nie posiadałam. Poważnie zaczynałam zastanawiać
się już nad ręcznym praniem czegoś więcej niż bielizny, bo
jeśli nie zacznę tego czynić, to za jakiś tydzień, będę
chodziła albo w zabrudzonych, nieświeżych i śmierdzących potem
ubraniach, albo po prostu bez nich. Wizja mnie gołej na środku
ulicy nie napawała optymistycznie, więc byłam gotowa po powrocie
ze spotkania nagrzać wody w garnku na piecu i przeprać chociaż z
dwie bluzeczki, ze trzy bluzy i z parę spodni, by mieć jaki taki,
mizerny bo mizerny, ale jednak zapas. Problem jednak polegał na tym,
że już czułam, iż nic z tego nie wyjdzie, gdyż u mnie od planów
do czynów, a od czynów do powodzenia planu, to co najmniej ósme
mile były.
Chwilkę
rozważałam w co się ubrać. Ułatwił mi zadanie mały wybór, ale
też pomogła świadomość, że idę się spotkać z kumplem, a nie
facetem. Tak, wiem, kumpel też facet, ale nie w tym przypadku.
Gracjan był... no był moim przyjacielem, a tego nie należało
łączyć z miłością, ani jakimś uczuciowym sentymentem
podsycanym erotyzmem, bo potem, jakby coś nie wyszło, to po
przyjaźni nawet nie byłoby co zbierać, a jak nie byłoby co
zbierać, to też nie dałoby się rady tego od nowa posklejać.
Jednak jeśli jakimś cudem, potem poskładałoby się to w jakąś
jednolitą masę, to w niczym ona już by nie przypominała dawnej
przyjaźni, no i klej by z niej tak nieładnie wyciekał. Nie
chciałam psuć mojej i Gracka rzeźby, więc wolałam jej nie
narażać na stłuczenia i rozsypanie po podłodze, niczym szarpnięty
z karku sznur korali.
Gracjan...
właściwie to Graziano Accardi, jak zwykle na mnie czekał w naszym
miejscu, czyli w loży podrzędnego pubu, który nawet na miano
speluny nie zasługiwał. Wszystko tam lepiło się od kurzu i brudu,
a sanepid chyba nawet nie wiedział o istnieniu tego miejsca. Policja
z pewnością o nim nie wiedziała, jeżeliby brać pod uwagę jakie
typy się tam kręciły, albo wiedziała, ale była przez nie
skorumpowana lub udawała, że nie wie, by siebie nie narażać. Tacy
policjanci, to przecież mieli żonę, dzieci i widoki na nieniską
emeryturkę, więc po co było im tracić życie na służbie? Dla
niskiej renty jaką otrzymałyby dzieciaki po niepotrzebnej śmierci
rodziciela? Gdybym była na ich miejscu, to też siedziałabym na
dupie i nie zapuszczałabym się w takie miejsca.
Wracając
jednak do Gracjana i mojego spóźnienia, to jak zwykle wbiegłam na
wariata, w swoich zimowych, męskich... właściwie to dziecięcych,
konkretnie chłopięcych, adidaskach firmy Kappę. Graziano
siedział z nogą wspartą w kostce o kolano drugiej i pił colę
wprost ze szklanej butelki. Był raczej szczupły, niewysoki, lekko
opalony, co było jego naturalnym odcieniem skóry, odziedziczonym po
włoskich przodkach. Jego ciemne, niemal czarne oczy świdrowały
mnie na wylot. W końcu odłożył butelkę na lepiący się blat
stolika i postukał palcem wskazującym o szkło, za którym skryty
był napędzany mechanicznie cyferblat jego złotego Rolexa.
– Kiedy
ty w końcu będziesz na czas, Katia? – zapytał, jednocześnie
wstając i zmierzając w moim kierunku. Jego głos nie był pełen
wyrzutu, bardziej rozbawienia.
Gdy
mnie objął okazało się, że jednak trochę się rozrósł. Co
prawda do strongmena to mu mili świetlnej brakowało, ale... no
barki miał szersze niż to zapamiętałam, choć może przy ostatnim
spotkaniu, gdy naprędce pakowałam rzeczy i wybywałam z mieszkania,
które wynajmowałam wraz z Oskarem, mogłam po prostu nie zwrócić
uwagi na budowę fizyczną mojego przyjaciela.
– Dlaczego
chciałeś się spotkać? – To źle zabrzmiało, niemal jak
pretensja, że musiałam poświęcić mu chwilę mojej uwagi. –
Dlaczego chciałeś się spotkać o szóstej rano? – sprostowałam
warkliwie i krzyknęłam do grubaski za ladą, że ja chcę coś
mocniejszego niż kolega.
– Ona
pije colę! – wszedł mi w słowo, gdy ja siadałam w wysłużonej
już loży.
– Nieprawda!
– przerwałam mu.
– Musisz
być trzeźwa – szepnął, opierając dłonie z głośnym trzaskiem
o blat.
– Uuu,
od kolegi powiało grozą – zadrwiłam i poruszyłam znacząco
oczami, a on w odpowiedzi pokręcił szybko, ale na krótkim odcinku
głową, jakby się otrząsał i przewrócił przy tym oczami.
Naprawdę mnie rozbawił.
– Nie
chcę ci rządzić ani za ciebie decydować. Nie chcę też byśmy
cały dzień przepili w knajpie – powiedział smutno i zajął
miejsce dokładnie naprzeciwko mnie. Poprawił kołnierzyk swojej
białej koszuli i rozpiął dwa guziki sportowego, modnego swetra,
który zapewne na metce miał coś typu Armani.
– Jeśli
tego nie chciałeś, to mogłeś wpaść do mnie. Leżałabym, a ty
byś nawijał – odparłam zirytowana, tym, że musiałam się tak
wcześnie zwlec z wyrka.
– Tego
też nie chciałem – wyznał, siląc się na jakąś niebywałą
delikatność, ale nagle do mnie dotarło, że to nie jest wysiłek,
on po prostu taki był... delikatny, spokojny, nie chcący nikogo
urazić, zawsze tłumaczący swoje postępowanie, działający tak,
by nikomu nie zaszkodzić.
Cechy
Gracjana systematycznie postawiły go w położeniu ofiary. Gdy
trafiłam do jego klasy, bo zawaliłam rok w podstawówce z powodu
rozstania rodziców i tego, że ojciec zostawił nas bez światła,
ciepła i jedzenia, to nad nim wszyscy się pastwili, i go
wyśmiewali. Powodem była też słaba mowa, co się potem okazało
być po prostu włoskim akcentem. Nie znał też większości naszych
słów, zwłaszcza tych, o których nie mówili mu prywatni
nauczyciele języka polskiego, w końcu oni nie uczyli go ani slangu,
ani przekleństw. Tego wszystkiego nauczyłam go ja! Byłam naprawdę
dumna z tego powodu. Zaczęłam się z nim trzymać, bo ja byłam
nowa, a on niechciany, bo po prostu inny – drobniejszy,
spokojniejszy, cichutki. Potem, gdy ja zdobywałam uznanie w klasie,
to on systematycznie też przestał być taką ofiarą losu i jako
mój przyjaciel miał wejściówki na te wszystkie słynne imprezy
urodzinowe piątoklasistów, a potem pierwsze zakrapiane, które
miały miejsce rok i dwa lata później. Potem nasze drogi się
rozeszły, ale tylko te szkolne, bo się przeprowadził i rodzice
przenieśli go do innego gimnazjum, takiego będącego bliżej ich
nowego domu. Kontakt jednak przetrwał i to aż do dziś. Z żadną
moją psiapsiółą z klasy nie byłam tak zżyta jak z Gracjanem, bo
z żadną z nich teraz się już nie widywałam, ot tak, po prostu,
drogi się rozeszły, kontakty z czasem słabły, aż w końcu
zniknęły zupełnie. Z Graziano było inaczej. Nasz kontakt po
prostu przetrwał i miało tak być na zawsze. Szczerze to nie
umiałam sobie wyobrazić mojego życia bez niego i Wiktorii. Byli mi
jak brat i siostra, choć nie łączyły nas więzy krwi.
– Katia
– był chyba jedynym, który tak do mnie mówił. – Nie możesz
na zmianę siedzieć w domu, spać, pracować i się upijać tańcząc
w klubach.
– A
dlaczego nie? – zapytałam żywo zszokowana. – Przecież to fajny
patent.
– Zajebisty
– przyznał z niewyraźną, wręcz oburzoną miną i oparł się o
brudne oparcie. Chwycił za butelkę i pociągnął kilka sporych
łyków. – Kurwa, nawet nie wiesz jak mam ochotę tobą potrząsnąć.
– To
trząś – zaproponowałam ucieszona i nawet wstałam. – No dalej,
kolego, dalej, dalej – zachęcałam, biorąc od grubaski zza baru,
która nagle zmaterializowała się przy nas, moją buteleczkę. Na
szklankę to w tym lokalu nie było co liczyć.
– Nie
chcesz tego – stwierdził rozbawiony. – Usiądź i się uspokój.
– E
tam. – Teatralnie westchnęłam i prychnęłam pod nosem. – I już
po zabawie, a myślałam, że się chociaż pobijemy. – Siadłam
ponownie i położyłam nogi na stoliku.
– Pobijemy?
– podłapał. – Sado-maso to mogłaś z Oskarem uprawiać, gdy
jeszcze miałaś taką możliwość, panno prawie-rozwiedziona. –
Uśmiechnął się znacząco, jakby to było jakimś przytykiem.
– W
życiu nie uprawiałam sado-maso – warknęłam.
– Nie
wierzę.
– Naprawdę.
Jakieś zapasy w łóżku, walkę o to kto na górze, jasne, że
toczyliśmy i to nie tylko w łóżku, ale bez żadnych... no... bez
żadnych... ja tak naprawdę nie wiem co to jest to całe sado-maso.
Nawet definicji nie znam. Nie jestem tobą.
– Dlaczego
mną?! – oburzył się. – Ja to jestem prawiczkiem.
– Nie
wierzę! – krzyknęłam. – Nie pierdol prykadełek bezsensu! Nie
możesz być... – zniżyłam głos – prawiczkiem – szepnęłam.
– Jesteś bogaty, niebrzydki, no i masz pieniądze. Musiałeś mieć
wiele lasek.
– Bogaty
i masz pieniądze, to to samo – zauważył.
– Miało
byś, że jesteś fajny.
– Dzięki
– syknął, nie kryjąc swojego rozbawienia. – A teraz pij
szybciej, idź na siku czy co tam musisz, bo potem jedziemy.
– Jedziemy?
– Ze zdziwienia aż nogi mi spadły z blatu.
– Ehe
– szepnął niezwykle seksownie i uwodzicielsko.
– A
dokąd?
– A
do lasu – teraz brzmiał jeszcze bardziej seksownie, o ile było to
możliwe, zwłaszcza że wstał i zaczął zapinać ten swój
elegancki sweterek, a potem zakładać czarny płaszcz, przywołujący
do moich myśli jakiś mundurek elitarnej szkoły.
– Po
co do lasu? – podpytywałam wstając i zapinając swoją srebrną,
sportową kurteczkę, którą zdążyłam jedynie rozpiąć, ale nie
miałam czasu zdjąć, poza tym w tej pipidówie nie było za ciepło.
Gracjan
znalazł się za mną, otoczył mnie dłońmi, kładąc jedną z nich
na moim brzuchu, a drugą niemal na piersi.
– Zacznij
się bać o jutro, bądź go bardzo niepewna – wyszeptał. –
Zamierzam przywiązać cię do drzewa, wychłostać, a potem
wykorzystać i nie mów, że nie zasłużyłaś – dokończył, a ja
ledwie powstrzymałam śmiech.
– Super
– wypaliłam zadowolona. – Zatem jedziemy, jedziemy, bo już nie
mogę się doczekać. – Przegnałam jego ramiona, chwyciłam po
moją czarną czapeczkę z brokatowym pomponem, zaciągnęłam ją na
uszy i ruszyłam szybcikiem do wyjścia.
– Dopiero
przyszliście i już wychodzicie? – zagadnęła nas blond-grubaska,
gdy Gracjan kładł na starą, przypaloną w niektórych miejscach od
papierosów tacę, dyszkę w papierku.
Miedziaków
to on nigdy nie nosił, więc to, że nie chciał reszty mnie akurat
nie zdziwiło.
– Bo
ja, wie pani, ja to się muszę szybko dowiedzieć co to jest to
sado-maso i jak ono wygląda w praktyce – wypaliłam bez
skrępowania, a Gracjan czerwony jak jakiś burak albo nawet bardziej
jak pomidor, pogroził mi tylko palcem i wypowiedział bardzo powoli:
– Kiedyś
cię zabiję, uduszę, zakopię, podpalę, powieszę i zrzucę z
wysokości.
– Świetnie!
Będę sławna, będę sławna – śpiewałam sobie, schodząc po
schodach tanecznym krokiem i wyrzucając dłońmi naprzemiennie do
góry, a Graziano w tym czasie człapał się powoli za mną. W końcu
znaleźliśmy się na zewnątrz, a ja wtedy wyjaśniłam – Ktoś
kto umrze tyloma śmierciami jednocześnie będzie musiał zostać
sławny, obowiązkowo. Choć nie pogardzę, gdybyś mi jeszcze przy
okazji śmiał poderżnąć żyły i dorzucił jakieś trutki do
piweczka. A teraz powiedz, czy my poważnie jedziemy do lasu? –
dopytywałam, gdy otworzył przede mną tylne drzwi eleganckiego i
wywoskowanego Mercedesa, tego dużego, z tych starych typów.
– Daniel,
znasz drogę – powiedział do kierowcy, który pewnie był jakimś
pracownikiem jego rodziców albo być może jego kumplem.
Gracjan
jeszcze nie posiadał prawa jazdy, był przecież nieletni. Miał
tylko siedemnaście lat, w chwili, gdy ja miałam już
dziewiętnaście. Grudniowi to jednak mieli przejebane, zawsze tacy
rok w tyle byli, nieszczęśnicy. Graziano jednak teraz wydawał się
szczęśliwy, taki rozbawiony moimi dociekaniami, pomimo że silił
się na straszną powagę. W końcu przestałam pytać, bo samochód
przystanął. Wysiedliśmy jednocześnie. Nawet dobrze nie trzasnęłam
drzwiami, a już Mercedes odjechał.
– Nie
kłamałeś, mówiąc, że to co dla mnie szykujesz jest lepsze niż
spanie – stwierdziłam wpatrując się przed siebie w dobrze znany
mi obraz polany, znajdującej się w środku lasu.
– Ja
nigdy nie kłamię – odpowiedział, przechodząc pod żółtą
taśmą, taką jaką odgradza się na przykład zmasakrowane ciało
od tłumu gapiów. – Zabawimy się? – zapytał, puszczając do
mnie jednocześnie oczko, a potem pogładził się po gładkim, widać
było, że świeżo ogolonym policzku.
– Już
się boję – wypowiedziałam przez straszny śmiech, wzorowany na
ten z horrorów, a potem pisnęłam i z piąstkami uniesionymi na
wysokość głowy, którymi kręciłam jakbym wkręcała żaróweczki,
pobiegłam na przód.