Pamiętaj! Czytasz = Komentujesz = Motywujesz!

Mój blog autorski znajduję się tutaj: http://takamilosc.blogspot.com/

niedziela, 31 stycznia 2016

#12

Rozdział 10, Część 2
Ciągły strach przed jutrem

Dzień później okazało się, że Julia miała rację i naprawdę była chora. Dwa dni później, to nawet pomimo leżenia w łóżku i przyjmowania antybiotyków, rozłożyło ją na dobre. Wiktor idąc do córki, minął się z jej matką dosłownie w drzwiach. Odwiesił kurtkę moro w przedpokoju. Zdjął ciężkie, wojskowe buty i wszedł do większego pokoju, który od pokoju Julii był odgrodzony karton-gipsem. Mieszkanie było większą kawalerką, z której dało się zrobić dwie mniejsze klitki. Swojego czasu, Wiktor nawet proponował Gośce, że może się z nią zamienić i on wziąć to mieszkanie dla siebie, a swojej córce i jej matce dać swoje, nieco większe, które otrzymał po prababci, ale kobieta nie chciała się zgodzić i miała na to jeden argument:
Nie będę paliła w piecu, Wiktor. Julka jest mała, wraca nieraz do domu, gdy ja jeszcze pracuje. Mogłaby się poparzyć. Centralne, to jednak wygoda. Poza tym i tak w przyszłości mieszkanie będzie miała po którymś z nas, tak? Nie będziemy wieczni.
Faktycznie, nie będziemy – przytaknął wtedy, doskonale pamiętając śmierć osoby, która gdy był u niej na ferie, co rano smażyła mu naleśniki na śniadanie. Jednocześnie przyjął też argument Małgorzaty do wiadomości i nawet ją rozumiał. Jemu co prawda piec kaflowy, stojący w pokoju, nie przeszkadzał, ale on był dorosły i już przyzwyczajony, a Julia faktycznie w chwili, gdy to proponował była jeszcze malutka. Ledwie poszła wtedy do drugiej klasy podstawowej.
Teraz jednak Julia, już niemal trzynastoletnia, leżała na rozłożonej kanapie w pokoju matki i wgapiała się w telewizor, do którego podłączone było stare Play Station, a do niego włożona płyta MP3 z liczbą ponad pięciuset utworów. Jakiś raper, którego Wiktor nie znał nawet z nazwy, mówił o tym, że jaka jest Polska każdy widzi, i że tutaj nie ma niczego na niby. Szczerze mu nie przeszkadzał jego głos ani przekleństwa, które co jakiś czas powtarzał. Był zbyt zmęczony, by zwracać na to większą uwagę. Usiadł na łóżku, przy dziewczynce o ciemnych włosach i przyłożył dłoń do jej rozpalonego czoła.
Lepiej się czujesz? – zapytał niezwykle oschle, bez jakiejkolwiek delikatności i cienia współczucia.
Nie – odpowiedziała słabo, zakaszlała, a potem usiłowała wydmuchać zapchany nos.
Posuń się – szepnął do niej i zmęczony położył głowę na zwolnionej poduszce, gdyż Julia była łaskawa przenieść swoją na tę drugą, wcześniej wolną. – Lekarka mówiła, że za trzy dni ci przejdzie – przypomniał. – Jak jutro nie będzie lepiej, to pojedziemy do innego lekarza. Może da inne leki – gdybał na głos i poruszył ramionami, czując niewyobrażalnie mocny ból w kręgosłupie. Ból tak znaczny, że nawet złapał się dłonią za jeden z barków i zaczął go uciskać, co rzekomo miało mu pomóc, przynajmniej w jego zamyśle, a w efekcie sprawiło, że było jeszcze gorzej. Nie użalał się jednak nad sobą, zignorował bolące plecy i położył się na płasko, wgapiając w nieco zszarzały sufit, który był taki przez nałogowe palenie właścicielki.
Nie pogratulowałam ci ukończenia studiów – odezwała się nagle i słabo Julia. – Teraz dostaniesz awans? Będziesz stopień wyżej? – dopytywała, zdradzając tym swoje zaciekawienie.
Nie, jeszcze nie. Awans miałem rok temu. Nie mogę co rok awansować. Panują zasady. Muszę jeszcze dwa albo trzy lata poczekać, a i tak to nie jest pewne – wyjaśnił i wyjął pistolet z kabury przy pasku, gdyż ten go uciskał. Odłożył go na bok, wcześniej sprawdzając, czy aby na pewno nie jest nabity. Czarny pasek, także ściągnął i wysunął ze szlufek, w ten sposób całą kaburę wyjął i te rzeczy także odłożył na stolik, nieopodal broni. – Zrobić ci coś do jedzenia? – zapytał, przekręcając głowę na bok, w taki sposób, by móc na nią spojrzeć.
Nie, jeszcze nie. Potem możesz zgrzać rosół od babci.
Tobie też dała słoiki? – podłapał. – Ja nie dostałem rosołu – dopowiedział niemal skarżącym tonem, gdyż to było jedno z jego ulubionych dań, które napawało nawrotem wspomnień, dziwnym sentymentem z niedzielnych obiadów rodzinnych, na których zawsze był rosół.
Dziś przywiozła. Dowiedziała się, że jestem chora i przywiozła. Wujek Bartek ją przywiózł, ale chwile tylko posiedzieli. Wuja Bartek i mama się nie trawią. Nawet kurtki nie zdjął jak przyszedł. – Jej wypowiedź miała dosyć zabawny wydźwięk, taki z lekka olewający stosunek do tej zaistniałej w rodzinie niesnaski.
Bywa i tak – szepnął, nie chcąc wchodzić w ten temat głębiej. On znał zarówno stanowisko Bartosza jak i Małgorzaty, i oboje ich rozumiał.
W Bartku bowiem ciągle tkwił mały, porzucony chłopiec, mimo że był już dorosłym mężczyzną, w Gośce natomiast, żal po tym jak podzielili spadek rodziców. Nie miała szansy w sądzie z lekarzem, który wynajął najlepszego w mieście prawnika. On uważał, że zostawił jej kawalerkę i powinna się z tego cieszyć, jeszcze go po nogach za ten akt dobroci całować, a i tak zrobił to tylko przez wzgląd na Julkę. Zabrał natomiast wszystko inne – maszyny, pola, ziemie, niewykończony z zewnątrz domek z możliwością dobudowania piętra i dwa samochody, w tym jeden zabytkowy. Uważał, że jemu się to bardziej należało, gdyż matka całe życie nie pracowała, a majątek zostawił jego zmarły ojciec, a ojczym go tylko zagarnął i nim zarządzał, na dodatek – zdaniem Bartosza – szczególnie nieudolnie to czynił, bo do niewielu spraw się nadawał. Byłby nawet w stanie się pokusić o teorie, że ojczym się do niczego nie nadawał.
A ta pani co wtedy zadzwoniła... – zaczęła dziewczynka i nagle przerwała.
Jaka pani? – podłapał Wiktor i cały położył się bokiem, wsuwając dłoń pod głowę, po czym uniósł ją zginając łokieć.
Wtedy co byliśmy u babci i dziadka, co wuja Marcin...
Ach, ta – wypalił z szeroko otwartymi oczami, przypominając sobie to spotkanie z Katriną, które całe było na jakiś wariackich papierach. – To ja do niej zadzwoniłem. Musiałem ją za coś przeprosić.
Jesteście... jesteś z nią?
Dlaczego o to pytasz? – W normalnej sytuacji nie zadałby akurat takiego pytania, ale coś w głosie jego córki i jej spojrzeniu mówiło, że ma do niego pretensje albo czegoś się boi, a nie że jest zaciekawiona uczuciowym życiem swojego staruszka.
Julia się zawahała i podczas tego wahania zmieniła trzy piosenki za pomocą pada na kablu, bo najwyraźniej nie przypasowały jej z samej melodii. W końcu jednak wypaliła:
Nie chcę rodzeństwa.
To już egoizm – stwierdził na głos i opadł głową na poduszkę, bo znowu go zaczęło rwać w kręgosłupie, przez co nie był w stanie dłużej wytrzymać w poprzedniej pozycji.
Je kochałbyś bardziej – wypowiedziała przez łzy, które nagle wypłynęły z jej oczu.
Dlaczego tak uważasz? – dopytywał niezwykle ostro i ciągle wgapiał się w sufit. – Tylko, błagam, nie wyskakuj mi znowu z pomysłem, że powinienem być z twoją matką, i że nawet nie spróbowałem, bo to się nie uda, nigdy by się nie udało. – Spojrzał na nią i dopiero zorientował się, że jego dziecko płacze.
Uniósł się do siadu, wcześniej poprawiając poduszkę, by się móc o nią oprzeć, a nie dotykać plecami twardej ściany i zapytał o co chodzi tak dokładnie.
No bo... no bo... – nie mogła się wysłowić przez gule, która powstała w jej gardle i zdawała się z każdą próbą wypowiedzenia słów rosnąć. – No bo ją byś kochał, a więc jej dzieci też, a z mamą cię nic nie łączy – wyznała w końcu. – Pozbyłbyś się mnie tak jak dziadek Bartka – dodała już całkiem szlochając.
Jula, co ty za głupoty opowiadasz? – zapytał i odwrócił się tak, że niemal nad nią zawisnął. Zupełnie nie wiedział jak ma się zachować w takiej sytuacji i szczerze żałował, że Gośki nie ma gdzieś w pobliżu, bo ona zapewne wiedziałaby co teraz robić, jak się zachować oraz jakich słów użyć. – Chcesz bym się pogniewał? Za kogo ty mnie masz, co? Ojcowie nie pozbywają się swoich dzieci.
Ojciec Moniki wcale jej już nie odwiedza, bo ma nową żonę i nowe dziecko.
Kolejny przykład idioty – warknął zirytowany, a Julka otworzyła szeroko oczy z zaskoczenia, bo jej ojciec rzadko kiedy tak się wyrażał o ludziach dorosłych, zwłaszcza starszych od niego, a ten przytyk tyczył się też bądź co bądź jej dziadka. – Tak, ojciec twojej matki był skurwielem. Pozbył się pasierba, którego nigdy nie lubił, a gdy urodziła mu się córka, to Bartek mu już po całości zawadzał, ale nie zawsze tak jest i w naszym przypadku tak nigdy nie będzie. Julia... – zawahał się i nabrał powietrza do ust, które potem bardzo powoli wypuścił, by móc się opanować i niczego nie wykrzyczeć, a na spokojnie wytłumaczyć. – Nie byłbym z kobietą, która wymagałaby ode mnie zerwania kontaktów z własnym dzieckiem i odwrotnie, ty jako moje dziecko, też nie możesz wybierać mi z kim mam być i żądać ode mnie bym był sam, czy nigdy nie miał dzieci. Życie to taka loteria i rozumiem, że mogłybyście sobie nie przypaść do gustu, a nawet bardzo się nie lubić, ale ze względu na mnie, jedna drugą musiałaby tolerować i szanować. Nie mógłbym od niej wymagać, by cię pokochała czy uwielbiała, bo takie rzeczy przychodzą same z czasem albo nie przychodzą nigdy. Działa to też w drugą stronę. Rozumiesz?
Ale nie mogłabym już do ciebie przychodzić kiedy zechcę – stwierdziła, pociągając nosem. – I nie miałabym już do ciebie kluczy.
Ale dlaczego? Mój dom, to też dom mojego dziecka i to powinno być naturalne dla każdego ojca czy też matki, a jak ktoś stosuje takie ograniczenia, to nie zasługuje na miano rodzica w moim osobistym rozrachunku.
Ale ona...
Nie ona – przerwał szybko. – Ta pani jeśli już, ewentualnie jakaś tam ciocia czy macocha, ale nie ona.
Ona mogłaby nie chcieć...
Ta pani nie miałaby wyboru i jej nie chcę czy chcę w takiej chwili nie miałoby dla mnie znaczenia. Choć w chwili, gdybym mieszkał z jakąś kobietą, to wolałbym byś najpierw pukała albo dzwoniła dzwonkiem i otwierała sama sobie drzwi dopiero, gdyby nas nie było w domu.
Dlaczego? – Zmarszczyła brwi i wydęła usta, wielce zdziwiona.
Domyśl się.
Nastała chwila ciszy, a potem zostało ponowione pytanie.
Bo moglibyśmy nie być ubrani – odpowiedział prosto z mostu, choć z lekką krępacją. – Tylko dlatego, ale poza tym nic nie stałoby na przeszkodzie, byś przychodziła tam nawet jak mnie nie ma i pomimo że byście się na przykład nie lubiły, byście musiały się znosić, a nawet być dla siebie miłe. Tak samo jakby ona miała dziecko... też trzeba by było wtedy to jakoś pogodzić. Bylibyśmy rodziną.
Ona ma dziecko? – zapytała, gdy Wiktor już wstał z łóżka w celu odnalezienia słoika z rosołem i przygrzania go na gazie w jakimś niewielkim rondelku.
Kto? – dopytywał pochylając się.
Ta co do ciebie dzwoniła.
To ja dzwoniłem do niej – przypomniał znacząco. – Nie ma, nie wiem, chyba nie. W każdym bądź razie, nie wygląda na matkę, bardziej na kogoś kto sam jeszcze potrzebuje opieki.
Chcesz się nią opiekować?
Na pewno nie. – Wiktor szybko pokręcił głową, jakby chciał odegnać od siebie wizję takiego sprawowania opieki nad Katriną. – Jest niezwykle rozpuszczona, co wskazuje na to, że za dużo miała w dupie albo wręcz przeciwnie, miała niewiele, ktoś ją zranił i jest negatywnie nastawiona na cały świat, bo to zazwyczaj jest z tych dwóch, albo, albo. – Pokręcił dwoma palcami, tym wskazującym i środkowym, mając je uniesione na wysokość oczu.
Jest ładna? – rzuciła Julia już w plecy swego rodziciela.
Wiktor zatrzymał się, zamyślił i w chwili tego zamyślenia przypominał sobie Katrinę. Jej twarz, duże oczy o nietypowej, oliwkowej barwie, nieco za grube i niewyrównane brwi, obdrapany lakier na paznokciach, przykuwający uwagę, niepłaski tyłek, który nie było dane mu dokładnie podziwiać przez płaszcz, który dziewczyna miała na sobie oraz to jak tuptała w tych swoich szpileczkach, stawiając krótkie, ale szybkie kroki, sprawiając przy tym wrażenie, jakby zaraz miała polecieć do przodu. Zaśmiał się cicho i pod nosem.
Jest... jest ładna – przyznał, ciągle stojąc odwrócony tyłem do córki. Uśmiechnął się przy tym jeszcze szerzej, tym bardziej mając świadomość, że nie mogła tego dostrzec. Potem udał się do kuchni.

***

Nienawidziłam wstawać rano, bo to była dla mnie istna mordęga. Podziwiałam ludzi, którzy po przespaniu kilku godzin, o szóstej rano byli już wypoczęci, bo ja należałam do jakiegoś odmiennego od nich gatunku, który nawet po przespaniu całej nocy, o szóstej rano i tak z ledwością zwlekał się z łóżka. I potem, szukając ubrań, w które można by się było ubrać, robił rozpiździec w szafie, którego potem nie ogarnie, w efekcie czego wszystko w końcu wypadnie na podłogę, później będzie na niej leżało dopóki się nie zabrudzi, aż w końcu trzeba będzie to wszystko wyprać w pralce, której ja nie posiadałam. Poważnie zaczynałam zastanawiać się już nad ręcznym praniem czegoś więcej niż bielizny, bo jeśli nie zacznę tego czynić, to za jakiś tydzień, będę chodziła albo w zabrudzonych, nieświeżych i śmierdzących potem ubraniach, albo po prostu bez nich. Wizja mnie gołej na środku ulicy nie napawała optymistycznie, więc byłam gotowa po powrocie ze spotkania nagrzać wody w garnku na piecu i przeprać chociaż z dwie bluzeczki, ze trzy bluzy i z parę spodni, by mieć jaki taki, mizerny bo mizerny, ale jednak zapas. Problem jednak polegał na tym, że już czułam, iż nic z tego nie wyjdzie, gdyż u mnie od planów do czynów, a od czynów do powodzenia planu, to co najmniej ósme mile były.
Chwilkę rozważałam w co się ubrać. Ułatwił mi zadanie mały wybór, ale też pomogła świadomość, że idę się spotkać z kumplem, a nie facetem. Tak, wiem, kumpel też facet, ale nie w tym przypadku. Gracjan był... no był moim przyjacielem, a tego nie należało łączyć z miłością, ani jakimś uczuciowym sentymentem podsycanym erotyzmem, bo potem, jakby coś nie wyszło, to po przyjaźni nawet nie byłoby co zbierać, a jak nie byłoby co zbierać, to też nie dałoby się rady tego od nowa posklejać. Jednak jeśli jakimś cudem, potem poskładałoby się to w jakąś jednolitą masę, to w niczym ona już by nie przypominała dawnej przyjaźni, no i klej by z niej tak nieładnie wyciekał. Nie chciałam psuć mojej i Gracka rzeźby, więc wolałam jej nie narażać na stłuczenia i rozsypanie po podłodze, niczym szarpnięty z karku sznur korali.
Gracjan... właściwie to Graziano Accardi, jak zwykle na mnie czekał w naszym miejscu, czyli w loży podrzędnego pubu, który nawet na miano speluny nie zasługiwał. Wszystko tam lepiło się od kurzu i brudu, a sanepid chyba nawet nie wiedział o istnieniu tego miejsca. Policja z pewnością o nim nie wiedziała, jeżeliby brać pod uwagę jakie typy się tam kręciły, albo wiedziała, ale była przez nie skorumpowana lub udawała, że nie wie, by siebie nie narażać. Tacy policjanci, to przecież mieli żonę, dzieci i widoki na nieniską emeryturkę, więc po co było im tracić życie na służbie? Dla niskiej renty jaką otrzymałyby dzieciaki po niepotrzebnej śmierci rodziciela? Gdybym była na ich miejscu, to też siedziałabym na dupie i nie zapuszczałabym się w takie miejsca.
Wracając jednak do Gracjana i mojego spóźnienia, to jak zwykle wbiegłam na wariata, w swoich zimowych, męskich... właściwie to dziecięcych, konkretnie chłopięcych, adidaskach firmy Kappę. Graziano siedział z nogą wspartą w kostce o kolano drugiej i pił colę wprost ze szklanej butelki. Był raczej szczupły, niewysoki, lekko opalony, co było jego naturalnym odcieniem skóry, odziedziczonym po włoskich przodkach. Jego ciemne, niemal czarne oczy świdrowały mnie na wylot. W końcu odłożył butelkę na lepiący się blat stolika i postukał palcem wskazującym o szkło, za którym skryty był napędzany mechanicznie cyferblat jego złotego Rolexa.
Kiedy ty w końcu będziesz na czas, Katia? – zapytał, jednocześnie wstając i zmierzając w moim kierunku. Jego głos nie był pełen wyrzutu, bardziej rozbawienia.
Gdy mnie objął okazało się, że jednak trochę się rozrósł. Co prawda do strongmena to mu mili świetlnej brakowało, ale... no barki miał szersze niż to zapamiętałam, choć może przy ostatnim spotkaniu, gdy naprędce pakowałam rzeczy i wybywałam z mieszkania, które wynajmowałam wraz z Oskarem, mogłam po prostu nie zwrócić uwagi na budowę fizyczną mojego przyjaciela.
Dlaczego chciałeś się spotkać? – To źle zabrzmiało, niemal jak pretensja, że musiałam poświęcić mu chwilę mojej uwagi. – Dlaczego chciałeś się spotkać o szóstej rano? – sprostowałam warkliwie i krzyknęłam do grubaski za ladą, że ja chcę coś mocniejszego niż kolega.
Ona pije colę! – wszedł mi w słowo, gdy ja siadałam w wysłużonej już loży.
Nieprawda! – przerwałam mu.
Musisz być trzeźwa – szepnął, opierając dłonie z głośnym trzaskiem o blat.
Uuu, od kolegi powiało grozą – zadrwiłam i poruszyłam znacząco oczami, a on w odpowiedzi pokręcił szybko, ale na krótkim odcinku głową, jakby się otrząsał i przewrócił przy tym oczami. Naprawdę mnie rozbawił.
Nie chcę ci rządzić ani za ciebie decydować. Nie chcę też byśmy cały dzień przepili w knajpie – powiedział smutno i zajął miejsce dokładnie naprzeciwko mnie. Poprawił kołnierzyk swojej białej koszuli i rozpiął dwa guziki sportowego, modnego swetra, który zapewne na metce miał coś typu Armani.
Jeśli tego nie chciałeś, to mogłeś wpaść do mnie. Leżałabym, a ty byś nawijał – odparłam zirytowana, tym, że musiałam się tak wcześnie zwlec z wyrka.
Tego też nie chciałem – wyznał, siląc się na jakąś niebywałą delikatność, ale nagle do mnie dotarło, że to nie jest wysiłek, on po prostu taki był... delikatny, spokojny, nie chcący nikogo urazić, zawsze tłumaczący swoje postępowanie, działający tak, by nikomu nie zaszkodzić.
Cechy Gracjana systematycznie postawiły go w położeniu ofiary. Gdy trafiłam do jego klasy, bo zawaliłam rok w podstawówce z powodu rozstania rodziców i tego, że ojciec zostawił nas bez światła, ciepła i jedzenia, to nad nim wszyscy się pastwili, i go wyśmiewali. Powodem była też słaba mowa, co się potem okazało być po prostu włoskim akcentem. Nie znał też większości naszych słów, zwłaszcza tych, o których nie mówili mu prywatni nauczyciele języka polskiego, w końcu oni nie uczyli go ani slangu, ani przekleństw. Tego wszystkiego nauczyłam go ja! Byłam naprawdę dumna z tego powodu. Zaczęłam się z nim trzymać, bo ja byłam nowa, a on niechciany, bo po prostu inny – drobniejszy, spokojniejszy, cichutki. Potem, gdy ja zdobywałam uznanie w klasie, to on systematycznie też przestał być taką ofiarą losu i jako mój przyjaciel miał wejściówki na te wszystkie słynne imprezy urodzinowe piątoklasistów, a potem pierwsze zakrapiane, które miały miejsce rok i dwa lata później. Potem nasze drogi się rozeszły, ale tylko te szkolne, bo się przeprowadził i rodzice przenieśli go do innego gimnazjum, takiego będącego bliżej ich nowego domu. Kontakt jednak przetrwał i to aż do dziś. Z żadną moją psiapsiółą z klasy nie byłam tak zżyta jak z Gracjanem, bo z żadną z nich teraz się już nie widywałam, ot tak, po prostu, drogi się rozeszły, kontakty z czasem słabły, aż w końcu zniknęły zupełnie. Z Graziano było inaczej. Nasz kontakt po prostu przetrwał i miało tak być na zawsze. Szczerze to nie umiałam sobie wyobrazić mojego życia bez niego i Wiktorii. Byli mi jak brat i siostra, choć nie łączyły nas więzy krwi.
Katia – był chyba jedynym, który tak do mnie mówił. – Nie możesz na zmianę siedzieć w domu, spać, pracować i się upijać tańcząc w klubach.
A dlaczego nie? – zapytałam żywo zszokowana. – Przecież to fajny patent.
Zajebisty – przyznał z niewyraźną, wręcz oburzoną miną i oparł się o brudne oparcie. Chwycił za butelkę i pociągnął kilka sporych łyków. – Kurwa, nawet nie wiesz jak mam ochotę tobą potrząsnąć.
To trząś – zaproponowałam ucieszona i nawet wstałam. – No dalej, kolego, dalej, dalej – zachęcałam, biorąc od grubaski zza baru, która nagle zmaterializowała się przy nas, moją buteleczkę. Na szklankę to w tym lokalu nie było co liczyć.
Nie chcesz tego – stwierdził rozbawiony. – Usiądź i się uspokój.
E tam. – Teatralnie westchnęłam i prychnęłam pod nosem. – I już po zabawie, a myślałam, że się chociaż pobijemy. – Siadłam ponownie i położyłam nogi na stoliku.
Pobijemy? – podłapał. – Sado-maso to mogłaś z Oskarem uprawiać, gdy jeszcze miałaś taką możliwość, panno prawie-rozwiedziona. – Uśmiechnął się znacząco, jakby to było jakimś przytykiem.
W życiu nie uprawiałam sado-maso – warknęłam.
Nie wierzę.
Naprawdę. Jakieś zapasy w łóżku, walkę o to kto na górze, jasne, że toczyliśmy i to nie tylko w łóżku, ale bez żadnych... no... bez żadnych... ja tak naprawdę nie wiem co to jest to całe sado-maso. Nawet definicji nie znam. Nie jestem tobą.
Dlaczego mną?! – oburzył się. – Ja to jestem prawiczkiem.
Nie wierzę! – krzyknęłam. – Nie pierdol prykadełek bezsensu! Nie możesz być... – zniżyłam głos – prawiczkiem – szepnęłam. – Jesteś bogaty, niebrzydki, no i masz pieniądze. Musiałeś mieć wiele lasek.
Bogaty i masz pieniądze, to to samo – zauważył.
Miało byś, że jesteś fajny.
Dzięki – syknął, nie kryjąc swojego rozbawienia. – A teraz pij szybciej, idź na siku czy co tam musisz, bo potem jedziemy.
Jedziemy? – Ze zdziwienia aż nogi mi spadły z blatu.
Ehe – szepnął niezwykle seksownie i uwodzicielsko.
A dokąd?
A do lasu – teraz brzmiał jeszcze bardziej seksownie, o ile było to możliwe, zwłaszcza że wstał i zaczął zapinać ten swój elegancki sweterek, a potem zakładać czarny płaszcz, przywołujący do moich myśli jakiś mundurek elitarnej szkoły.
Po co do lasu? – podpytywałam wstając i zapinając swoją srebrną, sportową kurteczkę, którą zdążyłam jedynie rozpiąć, ale nie miałam czasu zdjąć, poza tym w tej pipidówie nie było za ciepło.
Gracjan znalazł się za mną, otoczył mnie dłońmi, kładąc jedną z nich na moim brzuchu, a drugą niemal na piersi.
Zacznij się bać o jutro, bądź go bardzo niepewna – wyszeptał. – Zamierzam przywiązać cię do drzewa, wychłostać, a potem wykorzystać i nie mów, że nie zasłużyłaś – dokończył, a ja ledwie powstrzymałam śmiech.
Super – wypaliłam zadowolona. – Zatem jedziemy, jedziemy, bo już nie mogę się doczekać. – Przegnałam jego ramiona, chwyciłam po moją czarną czapeczkę z brokatowym pomponem, zaciągnęłam ją na uszy i ruszyłam szybcikiem do wyjścia.
Dopiero przyszliście i już wychodzicie? – zagadnęła nas blond-grubaska, gdy Gracjan kładł na starą, przypaloną w niektórych miejscach od papierosów tacę, dyszkę w papierku.
Miedziaków to on nigdy nie nosił, więc to, że nie chciał reszty mnie akurat nie zdziwiło.
Bo ja, wie pani, ja to się muszę szybko dowiedzieć co to jest to sado-maso i jak ono wygląda w praktyce – wypaliłam bez skrępowania, a Gracjan czerwony jak jakiś burak albo nawet bardziej jak pomidor, pogroził mi tylko palcem i wypowiedział bardzo powoli:
Kiedyś cię zabiję, uduszę, zakopię, podpalę, powieszę i zrzucę z wysokości.
Świetnie! Będę sławna, będę sławna – śpiewałam sobie, schodząc po schodach tanecznym krokiem i wyrzucając dłońmi naprzemiennie do góry, a Graziano w tym czasie człapał się powoli za mną. W końcu znaleźliśmy się na zewnątrz, a ja wtedy wyjaśniłam – Ktoś kto umrze tyloma śmierciami jednocześnie będzie musiał zostać sławny, obowiązkowo. Choć nie pogardzę, gdybyś mi jeszcze przy okazji śmiał poderżnąć żyły i dorzucił jakieś trutki do piweczka. A teraz powiedz, czy my poważnie jedziemy do lasu? – dopytywałam, gdy otworzył przede mną tylne drzwi eleganckiego i wywoskowanego Mercedesa, tego dużego, z tych starych typów.
Daniel, znasz drogę – powiedział do kierowcy, który pewnie był jakimś pracownikiem jego rodziców albo być może jego kumplem.
Gracjan jeszcze nie posiadał prawa jazdy, był przecież nieletni. Miał tylko siedemnaście lat, w chwili, gdy ja miałam już dziewiętnaście. Grudniowi to jednak mieli przejebane, zawsze tacy rok w tyle byli, nieszczęśnicy. Graziano jednak teraz wydawał się szczęśliwy, taki rozbawiony moimi dociekaniami, pomimo że silił się na straszną powagę. W końcu przestałam pytać, bo samochód przystanął. Wysiedliśmy jednocześnie. Nawet dobrze nie trzasnęłam drzwiami, a już Mercedes odjechał.
Nie kłamałeś, mówiąc, że to co dla mnie szykujesz jest lepsze niż spanie – stwierdziłam wpatrując się przed siebie w dobrze znany mi obraz polany, znajdującej się w środku lasu.
Ja nigdy nie kłamię – odpowiedział, przechodząc pod żółtą taśmą, taką jaką odgradza się na przykład zmasakrowane ciało od tłumu gapiów. – Zabawimy się? – zapytał, puszczając do mnie jednocześnie oczko, a potem pogładził się po gładkim, widać było, że świeżo ogolonym policzku.
Już się boję – wypowiedziałam przez straszny śmiech, wzorowany na ten z horrorów, a potem pisnęłam i z piąstkami uniesionymi na wysokość głowy, którymi kręciłam jakbym wkręcała żaróweczki, pobiegłam na przód.

czwartek, 28 stycznia 2016

#11

Rozdział 10, Część 1
Ciągły strach przed jutrem

Byłam w pracy. Właściwie to nudziłam się w niej bardziej niż mops na kanapie, który aż z tych nudów zapewne zająłby się lizaniem swoich jajek. Cóż, ja nie miałam czego polizać i coraz mocniej uderzała we mnie myśl, że nawet po powrocie do domu nie wyżyję się seksualnie, bo przecież Oskar już ze mną nie mieszkał, a właściwie, to ja nie mieszkałam z nim. Bolało. Na co dzień nie, bo tak o tym nie myślałam, ale czasami, w takich typowych momentach, gdy nachodziło mnie na sentymenty, choćby te łóżkowe, to naprawdę napierdalało po bani i serduchu!
Postanowiłam skoncentrować swoje myśli na czymś innym. Problemów miałam cholernie dużo, długów, które się za mną ciągnęły nadal nie byłam w stanie spłacić, a nawet z płatnościami ratalnymi wiedziałam, że sobie nie poradzę, kuchni nadal nie było, pralki nie posiadałam, brudnych ubrań przybywało, lodówka świeciła pustkami i miałam dwa trzydzieści osiem w portfelu. Pozostało się radować tym, że dziś starczy mi na jogurt i bułkę, a jutro Wiktoria ma wypłatę, więc pożyczę od niej z dwie stówy do mojej własnej. Potem zapewne ona przy oddawaniu, pożyczy coś ode mnie i tak się będzie życie kręciło, od dziesiątego do dziesiątego. W sumie na co narzekałam? Naprawdę wielu Polaków żyło jak ja i jakoś sobie radziło. Niejeden taki Polak miał jeszcze do opłacenia rachunki i do wykarmienia dzieci, a jednak się nie poddawał. Powinnam brać z nich przykład, zamiast rano wstając z łóżka, zastanawiać się, czy te dwa trzydzieści osiem, starczy mi na zakup mocnego sznurka, na którym mogłabym się powiesić. Nie, to nie było tak, że myślałam o samobójstwie. Czasami tylko przechodziło mi przez myśl, że tak byłoby prościej, ale nigdy nie byłam za prostymi rozwiązaniami, więc pójście na taką łatwiznę nie było czymś wymyślonym specjalnie dla mnie. No i miałam w sobie coś z doktora Hause – tak jak on kochałam nienawidzić życie!
Poczułam wibracje w kieszeni, które miałam ustawione jedynie na SMS-y, bo coś się popsuło i te ustawione na dzwonienie nie działały. Filip mówił, że to wina programu, a nie ustawień, ale nie znalazł czasu, by wesprzeć mnie naprawą tego ustrojstwa, a nie wątpiłam, że by potrafił, a jeśli nie on, to jego kumplowie z serwisu komputerowego. Byłam zaskoczona, gdy zobaczyłam, że napisała moja matka, ale treść wiadomości jaką od niej otrzymałam sprawiła, że uśmiechnęłam się sama do siebie. Okazało się, że właśnie odebrała wypłatę, zamówiła węgiel, bo się kończył oraz pytała, o której będę i co zrobię na obiad, to ona już kupi potrzebne składniki. Fakt faktem, że moja matka nie była wzorową rodzicielką, ale musiałam jej przyznać, że się starała i zawsze próbowała mi pomóc, chciała mnie wspierać. Winą za to, że tego nie robiła, obarczałam raczej siebie niż ją, bo ja po prostu nie umiałam się jej zwierzać, wiedząc, że nie zrozumie moich problemów. No bo co miałam jej powiedzieć, na przykład dzisiaj? Że mam zły dzień, bo mam ochotę na seks, a nie mam żadnego fiuta pod ręką? Wyśmiałaby mnie, bo ona sama chyba seksu nie potrzebowała w ogóle. Jasne, że wyglądała na wyluzowaną, odmłodzoną i taką... szaloną, ale nie była taka. Alka ceniła spokój i o niczym więcej nie marzyła jak tylko o bezpieczeństwie finansowym, czyli stabilnej wypłatce, która by jej pozwoliła tak normalnie, przeciętnie żyć. Chciała też szczęśliwej córki, która dobrze wyszłaby za mąż, oraz dwoje wnucząt, najlepiej chłopców, ale jakby była parka, to też skakałaby z radości tak wysoko, że ażby się sufitem do sąsiadów przebiła. Życie więc ją rozczarowało, bo głodowa pensja na niewiele starczała, bieda ją dobijała, córka wybrała męża nieroba, a wnuk postanowił spłatać psikusa i powiesić się na pępowinie. Pasmo nieszczęść? Być może, ale gdzieś wewnętrznie, mimo braku wiary, pragnęłam wierzyć, że tak po prostu musi być, że to idzie według jakiegoś planu, że jest w tym jakiś sens i szansa na odmianę losu. Gdybym nie miała tej wiary albo raczej nadziei, co była matką głupich, to chyba już w kołysce bym się pochlastała smoczkiem od butelki.
Jak stoisz i się tak bardzo nudzisz, że aż się telefonem bawisz, to chociaż te ubrania złóż. – Kierowniczka uśmiechnęła się do mnie i wskazała na spodnie, które niedawno przymierzały jakieś dwie małolaty.
Ta kierowniczka była akurat spoko. Umiała pożartować i tylko na pierwszy rzut oka wyglądała na taką surową i czepialską. Trzeba było po prostu nawyknąć do jej stylu bycia, nieciekawej miny i rozkazów, które uwielbiała wydawać.
Tylko matce odpiszę i złożę – odpowiedziałam.
Dopisałam jeszcze cztery słowa, wysłałam wiadomość, wcisnęłam telefon do kieszeni bordowych dresów i zajęłam się składaniem kolorowych spodni, które były na promocji, bo choć był koniec zimy, to one zostały jeszcze z początku wiosny. W sumie się nie dziwiłam. W mieście, gdzie większość wypłat wynosiła tysiąc dwieście złotych, ludzie ubierali się raczej na bazarach, w lumpeksach lub kupowali rzeczy od paserów, czyli takie kradzione na zamówienie przez małolatów, których jeszcze nie dało się obciążyć wyrokiem, gdyby ich złapali. Sama kiedyś nieźle kradłam, ale tylko na bazarach, bo w sklepach nie potrafiłam. Wtedy jednak byłam dzieckiem potrzebującym czegoś czego nie miało możliwości dostać. Na dodatek gówniarą chcącą za dużo i nie doceniającą tego co ma. Teraz chyba miałam więcej wyobraźni i wiedziałam co to wstyd. W końcu raz, przed laty mnie złapali za rękę na takiej właśnie kradzieży. Nagle do mnie dotarło, że wspomnienia to taki dziwny mechanizm. Niektóre z nich się zacierają, inne są całkiem przez nas wyrzucane z pamięci, a jeszcze inne pamiętamy na bardzo długo, możliwe nawet, że aż do śmierci. Niektóre wspomnienia też są cholernie wyraźne i to tak mocno, że czujemy tamtejsze zapachy, uczucia, emocje i ból. Ja czułam ból... a dokładnie to pieczenie policzka. Teraz uśmiechnęłam się do samej siebie na wspomnienie wściekłego Sergiusza. Wcześniej nie sądziłam, że cokolwiek jest w stanie wyprowadzić go z równowagi aż tak mocno, by podniósł na kogoś rękę. Kradzież wyprowadziła.
Z czego się tak cieszysz? – zapytała koleżanka, która przyszła na drugą zmianę, czyli zmienić mnie. – Już się radujesz, że do domku idziesz? – dopytywała.
Nie – odpowiedziałam. – Przypomniało mi się, że ktoś kiedyś dał mi w twarz – postawiłam na szczerość.
Cieszysz się z tego, że ktoś sprzedał ci liścia? – zdziwiła się blondynka o pół głowy niższa ode mnie. Była naprawdę drobna, wręcz wychudzona.
No – przytaknęłam.
Jakieś SM ci się załączyło czy coś?
Nie. – Zmarszczyłam nos i pokręciłam głową. – Czasami fajnie czuć, że komuś na tobie zależy, a ludzie w różny sposób okazują troskę, zmartwienie i inne takie. Czasami można pozytywne uczucie okazać w zły i niepochlebny sposób – wyjaśniłam i puściłam do niej oczko. Potarłam po ramieniu, pożegnałam się i poszłam wypisać ze zmiany, wcześniej spoglądając na zegarek w komórce, by dokładnie wiedzieć, o której schodzę.
Idąc do domu, przypomniałam sobie, że jednak nie złożyłam tych ubrań i nawet nie przekazałam Monice, że ma je złożyć. Trudno. Liczyłam na to, że pokapuje się sama, a jeśli nie, to kierowniczka jej napomni. Nie chciałam jutro z samego rana obrywać za bałagan na sklepie. W ogóle chore były godziny pracy w tym tygodniu. Dziś rano, jutro rano, pojutrze rano... kiedy ja się do kurwy nędzy miałam w końcu wyspać! Nie umiałam spać w nocy! Musiałam w dzień, znaczy tak nad ranem się kłaść i przed południem albo wcześnie popołudniu wstawać, zjeść coś, pokręcić się po domu, umalować paznokietki, umalować siebie, umyć ząbki i dopiero ruszać na podbój pracowniczego świata, a nie... a nie tak jak teraz. Dziś zwlekłam się z łóżka za późno, na dodatek niczym zombi, co skutkowało moimi powolnymi ruchami i spóźnieniem, pomimo tego, że nie traciłam czasu na układanie włosów i nakładanie makijażu. Ograniczyłam się jedynie do fluidu i zarzucenia na siebie byle jakiego, pierwszego, lepszego, czystego ubrania. Jeśli jutro miał mnie spotkać taki sam poranek, to byłam pewna, że się zabiję na schodach, bo będę je pokonywała z zamkniętymi oczami, jednocześnie jeszcze dosypiając.
Wpadłam na klatkę. Ręce miałam ciepłe, ale wszędzie indziej było mi zimno, więc moja radość, gdy znalazłam się w ciepłym domku była nie do opisania. Stanęłam przy dopiero co rozpalonym piecyku, który rozmiarami sięgał mi do kolan. Nawet nie kłopotałam się ściągnięciem butów, przez co po chwili usłyszałam:
Podłogę w korytarzu umyłam. – Moja rodzicielka zjawiła się w miejscu, gdzie powinny być drzwi oddzielające jej pokój od przedpokoju, ale nigdy ich nie wstawiłyśmy, bo nie było na to kasy. Zaczęła się chwalić ile to ona nie kupiła oraz głośno oczekiwać co ja z tego wytworzę.
Jaki barszcz ukraiński? – zdziwiłam się.
No... ten taki co ja lubię, a go gotować nie umiem, ale ty umiesz, to...
Okay. W środę mam wolne, to... ugotuję – przytaknęłam, bo poczułam się w obowiązku, że skoro ona zrobiła zakupy, to ja muszę włożyć w to wkład pracy swoich własnych rąk. Poza tym moja matka nie lubiła gotować i szczerze średnio jej to wychodziło.
Alka miała spięte do góry włosy, za pomocą takiej metalowej, masywnej spinki, posypanej brokatem. W zielonym sweterku z dużą naszywką królika Baksa, sięgającym jej za tyłek i popielatych dżinsach ani trochę nie wyglądała jak matka. Bardziej jak moja rówieśniczka albo osoba niedużo ode mnie starsza. Moja matka też nie była brzydka i gruba, jak większość matek moich znajomych. Nie wyglądała jak rodzicielka, ani jak kobieta tonąca w długach. Dobrze grała przed społeczeństwem, że jest lepiej, niż było w rzeczywistości. Myślę, że to miałam po niej, ale ja umiałam udawać także przed nią, a ona przede mną się nie kryła i obarczając mnie swoimi problemami czuła się lżej, bo być może, przez choćby krótki moment, liczyła na to, że to ja dam radę je za nią rozwiązać. Nie było na to szans. Ja ze swoimi kłopotami nie mogłam sobie poradzić, więc po cholerę miałam babrać się w cudzych? By już w ogóle utonąć w otchłani zmartwień?
Alka jednak też miała dni, gdy nie myślała o długach, kiepskich warunkach mieszkaniowych, braku prawdziwych, szczerych przyjaciół i swojej słabo płatnej pracy. Bywała szczęśliwa, taka naprawdę szczęśliwa. Zazwyczaj były to dni wypłaty, gdy choć na moment mogła się oderwać i poczuć panią. Wyjść gdzieś, dokądś, na coś, choćby na mały deser lodowy lub naleśniki z lodami i zapomnieć o tym co było, i o tym co będzie, także nie myśleć. Żyć taką teraźniejszą chwilą i pokazywać przez oszkloną ścianę Grycana małego chłopca, biegającego za kolorowym balonem, który wypadł mu z dłoni. Mówić, że fajnie jest ubrany albo że ładnie się uśmiecha. Innym razem pokazywać na buty jakieś wysokiej sztuki i komentować, że jest na nie stanowczo za wielka, ale jej to by się takie przydały, bo jest niska i dzięki nim zyskałaby kilka centymetrów.
Wiesz co!? – zawołała nagle moja matka z pokoju. – Nie gotuj. Zamówimy coś albo pójdę po chińczyka. Zjadłabyś chińczyka? – dopytywała i zanim zdążyłam zastanowić się na co tak naprawdę mam ochotę, ona już stała w swoich butach i moim płaszczu, tym fioletowym, który ostatni raz miałam na sobie w dniu, w którym widziałam Wiktora.
Pieprzona Fałszywka mi się przypałętał znowu – warknęłam pod nosem.
Co? – Alka wystawiła głowę do przodu i skrzywiła twarz, zupełnie nie rozumiejąc co ja takiego mówię, a już zwłaszcza o czym.
Nic, nic. Niedawno kogoś poznałam i...
Ty się jeszcze nie rozwiodłaś – przypomniała. – Właśnie, jutro idę sprzątać do tego adwokata. On mnie lubi to napisze ci pozew – dodała.
Dzięki – rzuciłam, a ona była już na klatce schodowej i żądała bym zamknęła drzwi.
Oczywiście, nie zaczekała na to aż namyślę się czego, tak naprawdę, chcę do jedzenia, bo po co miała to robić, skoro mogła wyjść z klatki schodowej i do mnie zadzwonić. Jej przeklęte, darmowe minuty i SMS-y coraz bardziej działały mi na nerwy. Przez nią ciągle rozładowywał mi się telefon. Rzadko pisała, częściej dzwoniła. Pytała się, o której będę, czy napalę w piecu, czy ona ma to zrobić, czy dołożę jak przyjdę, czy nie przyjdę i ma go wygasić. Myślę, że wypytując o takie drobiazgi, chciała po prostu się upewnić czy ja nadal z nią mieszkam, bo gdyby nie te telefony, to w sumie nie miałybyśmy z sobą za dużo kontaktu. Ona dużo pracowała, ja też pracowałam i miałam swoje towarzystwo. Mijałyśmy się jak dobre małżeństwo z długim stażem.
To chore, ale choć nie była matkopodobna i nie radziła sobie sama ze sobą oraz wcześniej też z rodzicielstwem, to jeszcze trzymała mnie jakąś dziwną więzią nieodciętej pępowiny. Nawet jak mieszkałam z Oskarem, to wtedy też mnie nie zostawiła samej sobie. Często nas odwiedzała i przynosiła nam zakupy, albo kupowała mi coś do ubrania. Spotykałyśmy się też na pizzy lub lodach. Chodziłyśmy razem po parku. Wybierałyśmy wspólnie pierwsze śpioszki dla mojego syna. Pajac we wzór krokodyla, z kapturem z oczami, w którym miałam w planach przywieź go do domu. Alka chyba lubiła motyw krokodyla, bo kupiła mu też podobną grzechotkę, taką pierwszą, która jest na rzepy i zakłada się ją niczym zegarek na taki mały, niemowlęcy nadgarstek. Karuzele też miał w pluszowe krokodylki, tyle że takie w kolorowych pelerynkach z kapturkiem, który można było ściągać. Każdy można też było odpiąć i bawić się nim oddzielnie. Po naciśnięciu piszczał, bo miał w środku zaszytą taką piszczałkę. Nawet pieluszkę flanelową miał białą w krokodylki i kocyk zielony, polarowy, taki przyjemny w dotyku. Nagle poczułam wzruszenie. Łzy same stanęły mi w oczach. Kilka z nich spadło w chwili, gdy przypomniałam sobie widok niepłaczącego niemowlęcia. Jego twarzyczkę, którą był za bardzo do nas wszystkich podobny. Irokeza miał jak Oskar, brwi za bardzo krzaczaste jak ja i pełne, szerokie usta po babci. Ciekawe czy gdyby dorósł, miałby też coś po moim ojcu? Może oczy? Albo chód? Albo sposób mówienia? Jedno było pewne – imię otrzymał po Sergiuszu, po człowieku, który był moim ojcem, pomimo że mnie nie spłodził, nie ożenił się z moją matką, ani nigdy tak naprawdę na dobre z nami nie zamieszkał.
Oparłam się o ścianę, osunęłam po niej do siadu i zapłakałam. To był histeryczny szloch, nad którym nie potrafiłam zapanować i chyba nawet nie chciałam go powstrzymywać. Sergiuszek był moim synem i umarł. Nie mogłam dłużej udawać, że takie wydarzenie w moim życiu nie miało miejsca. Mogłam grać przed wszystkimi, ale nie potrafiłam okazywać braku emocji przed samą sobą. Ja wiedziałam co czuję, jak więc miałam to ukryć? To było dziecko, moje dziecko. Nawet nie zdążyłam go przytulić, a już zdążyłam go pochować.
Usłyszałam piknięcie domofonu. Starłam łzy z policzków za pomocą rękawa i w tym momencie cieszyłam się, że mój dzisiejszy makijaż ograniczył się jedynie do fluidu, który na czarnym materiale był niewidoczny i nie pozostawiał plam. Dzięki braku kredki, tuszu i cieni uniknęłam rozmazania. Przetarłam także nos, bo czułam jak cieknie z niego sama woda i nim Alka weszła do przedpokoju zaczęłam udawać, że męczę się z rozsupłaniem sznurówek moich trampkowych, krótkich kozaków na koturnie.
Pętasz buty jak ojciec! – krzyknęła. – Kupiłam ci tak jak chciałaś, w cieśnie i z ananasem – dodała szczęśliwa i ruszyła do mojego pokoju. – Tylko, że ławę masz tak zawaloną, że nie ma gdzie tego położyć. Zjemy u mnie – ględziła dalej, zupełnie nie rozumiejąc, że mnie dopadł jakiś taki dziwny strach przed jutrem, świadomość, że być może nigdy już nie zostanę matką, bo nigdy się już na to nie odważę z braku stabilizacji finansowej, jak i tej uczuciowej, a przede wszystkim z tego powodu, że nie chciałam po raz kolejny przeżywać takiej straty.

***

Wiktor Gawryluk wszedł do klasy pełnej rozkrzyczanych szóstoklasistów. Widząc zdziwioną minę nauczycielki, wyznał jej, że pukał, ale że zapewne tego nie usłyszała, co go zupełnie nie dziwi, bo w owym hałasie, nawet on, nie daje rady usłyszeć własnych myśli. Wiedział, że młoda wychowawczyni zupełnie nie radzi sobie z klasą i to żadną, nie tylko swoją. Niemal na każdej jej lekcji panował gwar rozmów i szelest oznaczający jedzenie chipsów lub otwieranie batoników. Przez myśli mężczyzny przeszło, że za jego czasów takie zachowanie byłoby niedopuszczalne, bo zaraz albo dostałoby się po łapach, albo wylądowało u dyrektora, a tam zostałoby się skrzyczanym od góry do dołu i wyzwanym od tumanów, debili i głupków. Dziś, gdyby jednak nauczyciel dopuścił się rękoczynów albo dyrektor obraził ucznia, to dzieciak poskarżyłby się w domu, a rodzice zaraz narobili syfu w szkole, albo poszli z tym do gazet lub nawet do sądu. Taki dzieciak nawet by nie czuł się winny, że sam sprowokował taką sytuację, ani nie uważał za wstyd tego, że jego – niemal dorosłego – bronią rodzice. Wiktor uśmiechnął się pod nosem, bo dotarło do niego, że gdyby ktoś za jego czasów sam pochwalił się rodzicom, że dostał zjebę za to, że był niegrzeczny i przeszkadzał w prowadzeniu lekcji, to byłby to zapewne prawdziwy idiota, który jeszcze w odpowiedzi otrzymałby w domu poprawkę od ojca albo dokładkę od matki. Oczywiście w czasach jego dzieciństwa też zdarzały się wyjątki, które były rozpuszczone albo bezstresowo wychowywane, ale byli to zazwyczaj tacy maminsynkowie, kujoni i niedołędzy, że nikt nie chciał się z nimi kolegować, i albo nie zwracało się na takich uwagi, bo nie rzucali się w oczy, albo, gdy tacy chcieli zabłysnąć, to na przerwach byli wyśmiewani, popychani i regularnie podtapiani w szkolnych kiblach.
Ja po Julkę – powiedział mężczyzna i wskazał głową na córkę, która jego zdaniem ani trochę nie wyglądała na chorą, skoro była tak zajęta rozmową z koleżanką, iż nawet nie zauważyła jego wtargnięcia do klasy.
Szczerze, to miał ochotę wrzasnąć coś typu kurwa, cisza!, bo już naprawdę miał serdecznie dość tego hałasu i zaczął podziwiać panią Angelikę Maciejewską, że daje radę spędzać w takim gwarze pół dnia, bo zdawał sobie sprawę z tego, że na innych lekcjach przez nią prowadzonych, sytuacja wcale nie jest lepsza, a możliwe, że nawet jest gorsza.
Kobieta pozwoliła zabrać mu córkę do domu, więc stanął przy ławce Julii i zamachał dłonią przed jej oczami, czym wystraszył ją tak bardzo, że omal nie spadła z krzesła, na którym siedziała bokiem. Gdyby jednak spadała, to on nawet mając możliwość ją uchronić przed upadkiem, odsunąłby się na bok i patrzył jak leci.
Tata? – zdziwiła się, wstając na równe nogi. – Po mnie przyjechałeś – to już stwierdziła i uśmiechnęła się od ucha do ucha. Zaraz wstała i zaczęła pakować długopis do piórnika, a ten do markowego plecaka.
Wiktor cierpliwie poczekał aż jego córka się spakuje i założy bluzę, czarną z białymi rękawami i czerwonym napisem Hip-Hop, a dopiero potem udał się w stronę drzwi, otworzył je i poczekał aż przejdzie przez próg. Pożegnał się z nauczycielką, właściwie tylko skinieniem głowy, bo słów, które do siebie kierowali i tak nie byli w stanie usłyszeć.
Gawryluk otworzył drzwi prowadzące do wyjścia ze szkoły i wyszedł jako pierwszy. Wkurzony był jak wszyscy diabli. Wciskając klucz do zamka samochodu, ryknął:
Aż tak jesteś, kurwa, obłożnie chora, że nie mogłaś jeszcze wysiedzieć tych dwóch godzin!?
Mam gorączkę – powiedziała cicho, ale wyraźnie. – Higienistka zbadała.
Zmierzyła – poprawił i zasiadł na miejscu kierowcy. Następnie sięgnął do wewnętrznej klamki, by przed córką otworzyć drzwi pasażera. – Co ci jest tak dokładnie? – zapytał ostro i przekręcił kluczyk. Zaczął wycofywać z parkingu.
Julka zaczęła mówić, ale ojciec jej przerwał, warknięciem, że najpierw to ma zapiąć pasy, a dopiero potem się zacząć produkować.
Jak masz zły humor, bo zamiast mnie odbierać, wolałeś być ze swoją nową laską, to wystarczyło powiedzieć. Mama, by mnie wtedy odebrała albo sama bym wróciła – wytknęła z wyraźnie czerwieniącymi się oczami.
Co proszę? – zapytał, zatrzymując się na światłach, tuż przed pasami. – Nową laską? Tak zamierzasz kiedyś mówić o mojej kobiecie? – dopytywał i zapatrzył się na małego psa w żółtym kubraczku, który właśnie przechodził przed maską jego samochodu. – Trochę szacunku, bo jak jeszcze raz coś takiego usłyszę, to zapewniam, że nie będziesz chciała być wtedy w swojej skórze – zagroził. – A wściekły jestem, bo się martwiłem. Myślałem, że naprawdę coś ci jest, a tu katarek, ledwie pewnie trzydzieści siedem i pół stopnia, i już telefonik do mamusi i zwolnienie, tak? Jak ty kiedyś w pracy wytrzymasz, co? Myślisz, że tak szef będzie tolerował zwolnienia?
Naprawdę się źle czuję – odpowiedziała na wszystkie jego pretensje.
Nie na tyle, by leżeć plackiem na ławce, bo jakoś z koleżanką rozmawiać, to miałaś siłę, tak? Ale wysiedzieć na lekcjach do końca, to już nie, prawda? W ogóle dlaczego ty się tak na lekcjach zachowujesz?
Tam wszyscy gadają – odparła z niezadowoloną miną.
A ty, kurwa, jesteś wszyscy?! – uniósł się. – Własnego rozumu nie masz – warknął ostrym barytonem. – Jak wszyscy będą skakali z mostu, to co, mam ci spadochron kupić czy elastyczna linka od bandżi wystarczy?
Naprawdę jestem chora, a ty jeszcze na mnie krzyczysz? – poskarżyła się i zgięła w pół, jakby ją brzuch zabolał.
Krzyczę? Nie, ja jeszcze nie krzyczę. – Uśmiechnął się złośliwie i zamielił jakby miał gumę w buzi. – Ja dopiero mogę zacząć krzyczeć, bo nawet jeśli naprawdę się przeziębiłaś, to na własne życzenie! Masz, kurwa, ze sto czapek i żadnej nie nosisz. Po cholerę ja je kupuję!? Albo po co ci trzy kurtki zimowe, jak i tak chodzisz rozpięta? To najlepiej w ogóle wyjdź na krótki rękaw, nabaw się zapalenia płuc i będziesz miała wolne z półtora miesiąca od szkoły, a wtedy ja poczekam aż wyzdrowiejesz, a potem ci tak dopierdolę, że na dupie ruski rok nie usiedzisz. – Już nie krzyczał, ale jego ton nadal do przyjemnych nie należał. – Do lekarza wjedziemy po drodze. Książeczkę zdrowia przy sobie masz?
Po co? Na dowód się wchodzi – śmiała zauważyć.
Nie wiem, bo ja prawie nie choruję.
No to masz szczęście – syknęła, niemal parodiując jego ton.
Ty chcesz mnie dzisiaj z równowagi wyprowadzić!? – ryknął głośniej niż dotychczas i poczuł jak krew w jego żyłach wrze tak mocno, iż niemal je rozsadza. – Jak ci w życiu brakuje atrakcji, to powiedz, załatwię to od ręki! W pierwszej kurwa bramie, którą będziemy mijać, a teraz wysiadaj.
Po co? – zapytała przestraszona.
Bo jesteśmy pod drzwiami przychodni. Wystarczyło ruszyć głową i spojrzeć w boczną szybę. Aż tak ciężko chora nie jesteś, by nie móc karkiem ruszyć – stwierdził i wysiadł jako pierwszy.
Wiktor Gawryluk jednak się przeliczył, bo okazało się, że nie może zarejestrować dziecka do lekarza, gdyż za dużo osób już jest w kolejce i pani doktor nie zdążyłaby ich przyjąć na swojej zmianie. Był w szoku, bo za jego czasów dzieci były jakieś odporniejsze i lekarzy unikało się jak ognia, a dziś? Dziś dzieci wolały nudzić się w poczekalni, a potem w domu przed telewizorem lub z laptopem na kolanach, niż pójść do szkoły i powygłupiać się na przerwach z przyjaciółmi, a po szkole iść na sekretne piwo, o którym dorośli nigdy by się nie dowiedzieli.
Zdecydował się jednak zarejestrować Julię na jutro, przed dziesiątą, zdając sobie tym samym sprawę, że jutro także opuści kilka godzin szkolnych, albo możliwe, że nawet cały dzień, jeśli kolejka będzie wolno się posuwać. Nie był też pewny czy lekarka nie da jej zwolnienia, bo nastolatka naprawdę miała katar i na dodatek zaczęła pokasływać.
Wiedziałam, że mnie nie przyjmą. Tu zawsze jest kolejka – wymądrzała się, gdy wsiadali ponownie do samochodu. – Mama zawsze wcześniej dzwoni – wspomniała w taki sposób, jakby chciała mu wytknąć, że on nigdy się tym nie zajmował.
I mówisz mi o tym teraz, gdy tu przyjechałem i nadrobiłem pół miasta drogi?
A co, paliwa ci szkoda? – zapytała, jednocześnie zapinając pasy.
Julia była zaskoczona ciszą jaka zapanowała. Doskonale słyszała przekręcany kluczyk w stacyjce i tyknięcie zapiętych pasów.
Powiem ci tylko tyle dziecko, że jedziesz bardzo mocno rozpędzonym pojazdem i radziłbym zatrzymać się przed pewną granicą, bo jeśli ją przekroczysz, a naprawdę niewiele ci do tego brakuje, to mnie tak mocno zdenerwujesz, że zdejmę pacha i ci tak wtłukę jak kiedyś, i wtedy się skończy i twoje pyskowanie, i twoje humorki, i twoje debilne, nie na miejscu będące teksty – powiedział bez krzyków, ale na tyle ostro i stanowczo, że jego córka postanowiła zamilknąć i dalej się nie sprzeczać. – Nie jestem twoim rówieśnikiem, jestem twoim ojcem i nie znajdziesz we mnie kolegi, bo nie jestem liberalny. Myślę, że teraz żeśmy się zrozumieli. A jeśli sądzisz, że będziesz sobie leżała w łóżeczku przez kilka dni i nic nie robiła, to jesteś w błędzie, bo nawet jeśli jutro lekarz ci da zwolnienie, to najpierw przepisujesz lekcje, potem je odrabiasz, a potem leżysz i odpoczywasz, i nie ma grania na telefonie, komputerze czy oglądania telewizji. Jak jesteś chora, to jesteś chora, a nie na wakacjach. Jasne? – zapytał i wyraźnie czekał na odpowiedź.
Julia czując na sobie jego wzrok i nie słysząc zapalania silnika, w końcu zdecydowała się odpowiedzieć:
Eche.
Nie burcz do mnie, bo niemową nie jesteś! – wrzasnął, ruszając na przód.
Przecież powiedziałam tak.
Zaśmiał się, ale nie był to śmiech radości, a wściekłości. Nie powiedział już nic więcej, tylko poprowadził wprost na osiedle, na którym mieszkała jego córka i jej matka. Na przeciwko bloku znajdowała się też apteka, zapytał się więc Julii czy Aspiryna i Paracetamol mogą być, czy życzy sobie, by jej zakupić coś innego. Powiedziała, że to wystarczy, tylko by jeszcze wziął coś do ssania na gardło.
Szatyn więc zapłacił za lekarstwa, podał małą reklamówkę Julii wprost do ręki, sugerując tym samym, że nie jest jej tragarzem i poczekał aż jedna z sąsiadek otworzy drzwi, bo traf był taki, że akurat starsza pani wracała z zakupów. Przywitał się z nią uprzejmie i nawet pomógł z wózeczkiem na kółkach, który był przeznaczony do wożenia zakupów. Wniósł go na czwarte piętro, pomimo że Gośka przecież mieszkała na drugim. Potem się wrócił, drzwi czekały na niego otwarte, więc wszedł i je zamknął od środka.
Całą drogę na mnie krzyczał – usłyszał jak jego córka skarży się matce.
I będę krzyczał – zapowiedział ostro, wchodząc do kuchni. Zasiadł samotnie przy stole i spojrzał jeszcze raz na otwartą szafkę pod zlewem. – Kupię wam jakieś dwa baniaki wody pięciolitrowej, bo przecież z kranu nie dacie rady korzystać. Sąsiadkę zalejecie jak uruchomicie przypływ wody. W łazience jest inny zawór? – dopytywał Małgośkę, która właśnie weszła i oparła się o kuchenkę.
Tak, ale wanna jest podłączona pod ten sam co kuchnia.
Dzień bez kąpieli chyba wytrzymacie, nie? A gdyby sprawa naprawy się przedłużyła, bo coś trzeba byłoby dokupić, a na przykład nie mieliby tego na sklepie, to dam wam wtedy klucze do siebie – zaproponował.
Nie, damy radę. Dzięki za pomoc. – Odsunęła sobie taboret i usiadła obok. – Mamy w domu lekarstwa, nie musiałeś...
Będziecie miały więcej. Od przybytku tego typu głowa nie boli. – Wyjął z kieszeni płaszcza kartkę z datą i godziną. – Idź z nią do lekarza jutro. Wejdź z nią najlepiej do tego pokoju, by ci nie nakłamała.
Ojej, ale ty naprawdę jesteś wściekły – zauważyła, przykładając dłoń do jego policzka i lekko go podszczypując. – Od roku cię takiego nie widziałam – dodała, zabierając rękę. – Ostatni raz to było wtedy, gdy Julka wróciła po dwudziestej trzeciej, bo się zapomniała i zasiedziała u koleżanki, a myśmy się tak o nią martwili i jej szukali wszędzie – wspominała.
Pamiętam – powiedział i wstał z zamiarem pójścia do sklepu po tę wodę, o której wcześniej mówił. – Jak dostanie zwolnienie ze szkoły, to nie zapomnij mi napisać albo zadzwonić i o tym poinformować, bo chciałbym wiedzieć, choćby po to, by móc tu wpadać, i sprawdzać czy lekcje regularnie spisuje. Mam nadzieję, że nie będę ci przeszkadzał.
Nie. Ja pracuję teraz cały tydzień na popołudnie, więc... możesz wpadać i z nią nawet siedzieć, jeśli tego chcesz.
Chcę – stwierdził pewnie i nieco na złość Julce, stojącej za uchylonymi drzwiami pokoju. – A jeśli chcesz, to mogę ją zabrać do siebie.
Nie trzeba.
Nie mówię, że teraz, ale jakbyś chciała na przykład pobyć jakiś czas sama czy z przyjaciółmi, czy z kimś, to nie ma problemu, naprawdę. – Wzruszył ramionami i wcisnął dłonie do kieszeni. Oparł się o futrynę. – Ja co prawda od piątku wracam do pracy, ale dopilnowałbym jej, bez obaw. Głodna by nie chodziła, bezpańska też nie.
Ale ja wierzę, że byś jej dopilnował. – Uśmiechnęła się znacząco. – Jakby co, to ci dam znać.
Takie ze dwa tygodnie u mnie, by jej dobrze zrobiło. Chodziłaby jak w zegarku! – powiedział na tyle głośno, by Julka mogła to usłyszeć, bo nie był pewny, czy nadal podsłuchuje stojąc obok drzwi. – I to szwajcarskim – dodam warkliwie.
Nie wiem co ona ci zrobiła, ale już się lepiej uspokój – przemówiła z uśmiechem i tonem nieco bagatelizującym całą sprawę.
Wiktor odwzajemnił uśmiech i wyszedł, z początku tylko do sklepu, a potem już na dobre. Udał się do siebie, bo był umówiony z Bartkiem na oglądanie meczu przy piwie, kabanosach i słonych orzeszkach, tak jak to zwykle mieli w zwyczaju.

czwartek, 21 stycznia 2016

#10

Rozdział 9
Tylko i aż odpowiedzialność

Słońce wzeszło na niebo, zdawałoby się później niż zwykle. Muskało swymi promieniami brudne chodniki, które dozorcy i mieszkańcy posesji zdążyli już posypać piaskiem lub popiołem. Wszystko po to, by uniknąć mandatu od straży miejskiej albo nie przyprawić komuś, bądź sobie, szkody w postaci złamanej nogi. Wiktor Gawryluk, który właśnie przecierał dopiero co otworzone oczy i spoglądał w nisko umiejscowione okno, znajdujące się dokładnie naprzeciw, był przeciwny takim praktykom, chociaż nie do końca, bo o ile robienie ścieżek, czy sprawianie, by chodnik nie był za śliski doskonale rozumiał, to już z odśnieżaniem całych podwórek lub traktowaniu bieli parków żółtym piaskiem, całkiem się nie godził. Uważał to, po prostu, za psucie zimy, czyli za zabieranie tej porze roku swojego uroku, bo nie dość, że śniegu, z roku na rok, w Polsce było coraz mniej, to gdy się w końcu pojawiał, to zaraz ktoś go odrzucał na pobocze za pomocą łopaty albo przykrywał piachem. Dla niego, to było niedorzeczne. Podrapał się po swędzącej skórze głowy, uznając, że przydałoby się umyć włosy i zwlekł się z łóżka. Ciągle znajdował się w domu rodziców i mając świadomość, że co poniedziałki, ojciec chodził do sąsiada, doglądać win domowej roboty, bimbrów i naleweczek, postanowił zejść na śniadanie. Wiedział, że gdy jego rodzic spotka się ze starym Maciejewskim, to rozgadają się do, co najmniej, wczesnego południa, przy okazji rozgrywając partyjkę szachów albo grając w tysiąca. Wspominał momenty, gdy, jako mały chłopiec, był wysyłany przez matkę, właśnie po to, by ojca przyprowadził, bo jak sama rodzicielka mówiła niedługo obiad, a jego jeszcze nie ma. Wyjątkami, oczywiście były dni, gdy pan Roman był w pracy, a nie u sąsiada. W takich dniach obiad odbywał się bez niego albo raczej, obiady były dwa – jeden wcześniej, a drugi później. Dotarło do niego, że to było nawet miłe, że w chwili gdy on i jego rodzeństwo wrócili ze szkół lub przedszkoli, to zazwyczaj pierwsze co ich wtedy spotykało w domu, to był garnek z ciepłą zupą, położony na środku kuchennego stołu. Pod garnkiem znajdowała się drewniana podkładka, taka cienka, wycięta z pieńka, aby uniknąć odparzenia stołu. I o ile latem, żadne z nich, raczej nie miało apetytu na ciepły posiłek, o tyle zimą, taka zupa świetnie się sprawdzała na rozgrzanie po przymusowych dwóch kilometrach spaceru, gdyż tyle właśnie mieli do pokonania, on i Marcin, aby ze szkoły dotrzeć do domu. Czasami, gdy Klara jeszcze chodziła do przedszkola i matka ani ojciec nie odebrali jej wcześniej, to oni musieli dokładać sobie drogi i w pewnym momencie skręcić w lewo, podążyć na koniec dróżki, która krótka nie była i zabrać siostrę oraz pozwolić jej z sobą wrócić do domu. Pamiętał dzień, gdy Klara marudziła, że bolą ją nóżki i nie będzie dalej szła. Oni więc poszli sami, nawet specjalnie przyspieszyli, licząc na to, że dziewczynka się zlęknie i w końcu za nimi pobiegnie. Ona jednak usiadła na murku i z upartością wyczekiwała, aż Marcin i Wiktor po nią wrócą, a potem, na zmianę, będą ją nieśli na barana albo na rękach. W efekcie do domu wrócili bez siostry, matka się przelękła i wybiegła na jej poszukiwanie. Znalazła córkę całą przemarzniętą i zapłakaną, przyniosła ją i ogrzała, jednocześnie na nich pokrzykując, jakimi są nieodpowiedzialnymi gówniarzami. Wiktor pamiętał, że ojciec do sprawy podszedł zupełnie inaczej niż matka. On nie rozstrzygał, jak to dokładnie było i kto miał rację, nie pytał czy oni szli za szybko i przez to Klara nie chciała iść z nimi, ani czy dziewczynka mówiła im, by poczekali. Dla niego, w takich chwilach, odpowiedzialność była zbiorowa, a więc dzielili ją we troje.
Wiktor Gawryluk odgonił od siebie wspomnienia, wszedł do łazienki, tej znajdującej się na piętrze, w celu załatwienia swoich potrzeb i przemycia twarzy oraz schlastania włosów odrobiną zimnej wody. Wytarł się w biały ręcznik we wzór żółtych słoneczników, który pasował do papierowej tapety, przyklejonej przy lustrze oraz na tej ścianie gdzie mieściły się drzwi. Reszta była w jasnych, kremowych, niemal białych płytkach. Ze dwie takie płytki były stłuczone, zresztą, tapeta w kilku miejscach też była przedarta, a w narożnikach wyraźnie wymagała podklejenia. Mężczyzna po wyjściu z łazienki, zszedł na śniadanie. Przywitał się z matką, jak zwykle muśnięciem w policzek i zasiadł do stołu. Szybko przed nim pojawił się mały talerzyk, a nieopodal koszyk ze świeżym pieczywem.
Jeszcze ciepły, dopiero wyciągnięty z piekarnika – oznajmiła Helena, wskazując na niedawno wypieczony chleb.
Świetnie. – Wiktorowi aż zaświeciły się oczy, a usta ułożyły się w kształt szczerego, promiennego uśmiechu. Ciepły chleb, zwłaszcza taki posmarowany samym masłem i popijany ciepłym kakaem albo kawą zbożową, też był elementem jego wspomnień z dawnych, minionych lat.
Tym razem jednak nie miał czasu długo delektować się smakiem ani chleba, ani kakaa, bo ledwie zjadł kromkę i wykonał kilka łyków czekolady na gorąco, a już telefon mu przeszkodził i był zmuszony w pośpiechu zaciągnąć buty, założyć płaszcz i wyjść.
Droga przemierzona samochodem nie trwała długo. O tej godzinie ulice były niemal puste, bo miasto nie należało do największych, a ludzie już dawno porozwozili się do prac, a swoje pociechy pozostawili w szkołach, przedszkolach i żłobkach, czasami u opiekunek albo dziadków. Wiktor Gawryluk więc szybko znalazł się na starym, szarym blokowisku, gdzie zamieszkiwała jego córka, wraz ze swoją matką. Zaparkował na parkingu, nieopodal śmietników i ruszył w doskonale znanym mu kierunku, do środkowej klatki, trzeciego z bloków, jeśliby liczyć od niewielkiego ryneczku, na którym co rano można było kupić owoce, warzywa, wędlinę, ryby, chleb, a nawet skarpetki. Zadzwonił na domofon, bo pomimo że znał kod, to nie czuł się zobowiązany do wchodzenia, jakby był u siebie. Gośka mu otworzyła, zarówno drzwi klatkowe, jak i te mieszkaniowe.
Cześć – przywitał się jako pierwszy i zaczął pozbywać się odzieży wierzchniej.
Odwiesił czarny płaszcz na duży, wiszący wieszak, który zajmował większą część jednej ze ścian niewielkiego przedpokoju. Na podłodze umiejscowiona była długa wycieraczka, wchłaniająca wilgoć i błoto, a pod nią, znajdował się popielaty gumolit we wzór kamieni.
Nie wchodził do pokoju, od razu skierował się do niewielkiej, ale przytulnej kuchni, gdzie na podłodze, na jasnobrązowych, nieco nierówno położonych płytkach, znajdowała się duża ilość ręczników, szmat i ścierek, z których niemal wszystkie aż ociekały wodą.
Przepraszam, że cię fatygowałam – odezwała się Małgorzata, stojąca ze splecionymi na piersi rękoma. Oparła się o futrynę i obserwowała, jak ojciec jej córki podwija rękawy koszuli w drobną, zielono-czarną kratkę.
Nic nie szkodzi – odparł i przykucnął, by móc zajrzeć do szafki pod zlewem. – Błota ci nanoszę – stwierdził, dotykając poszczególnych, plastikowych rur.
Trudno. Wytrę. – Uśmiechnęła się i napomknęła, że zaproponowałaby kawy, ale jak tylko odkręca którykolwiek z kurków, to cieknie nie tylko z kranu, ale także dołem.
Wiktor sprawdził czy to co mówi jest prawdą. Nie było tak, że jej nie wierzył, ale chciał zobaczyć jak to wygląda na własne oczy, by móc ocenić sytuację i zobaczyć co nie gra w tych rurach jak powinno. Poza tym miał ochotę na tę kawę, więc przy okazji też napełnił czajnik wodą, tak akurat na dwie szklanki.
Masz, zrób – wydał polecenie, czym wprawił ją w lekkie rozbawienie.
Tyle lat, a ty nic się nie zmieniłeś. Nadal kobieta do garów, a mężczyzna...
Jak chcesz, to możemy się zamienić – przerwał jej znacząco, wyprostował się i wskazał obiema dłońmi na szafkę kuchenną.
Nie, nie, ja jednak zrobię tej kawy. – Przymrużyła oczy, odpaliła palnik starej, gazowej kuchenki za pomocą zapalarki i korzystając z wolnej chwili, związała swoje farbowane na koniakowo włosy w nieduży kucyk. – Julka ma wycieczkę – napomknęła. – Na spotkaniu dla rodziców mówili – dodała, bo po zerknięciu na Wiktora, spotkała się z jego pytającym, pełnym niewiedzy spojrzeniem.
Była wywiadówka a ja nic o tym nie wiem? – dopytywał, jednocześnie stwierdzając w myślach, że odpływ działa jak należy, i że to z rurami doprowadzającymi wodę jest problem.
A przyszedłbyś?
Co się głupio pytasz? – niemal warknął. – Przecież zawsze jestem. Właściwie zawsze jesteśmy razem, z wyjątkami, gdy ty musisz być w pracy albo mnie akurat nie ma na miejscu lub godzina mi się ze zmianą pokrywa. Pytanie całkiem bezsensu, bo oczywiste, że gdybym mógł i przede wszystkim wiedział, to bym był. Co to za wycieczka?
Yyy y, w góry – odpowiedziała po chwili namysłu, bo musiała przetrawić jego przydługawy, wcześniejszy wywód. – Czterysta złotych, jadą w czerwcu.
I mówią o tym w lutym? – zdziwił się.
Bo można płacić na raty, po stówce.
To akurat mądre – przyznał. – Ile mam ci się dołożyć? – zapytał i wstał z kolan na równe nogi. Spodnie teraz w kilku miejscach miał zmoczone wodą, ale ani trochę się tym nie przejmował.
Nic, nic, za wycieczkę postaram się zapłacić sama, bo sto złotych na miesiąc, to nie jest jakoś dużo. – Sięgnęła po kubki, z których każdy był w innym kształcie oraz kolorze i zaczęła nasypywać do nich po dwie łyżeczki czarnej, zwyczajnej kawy. – Ty byś mógł Julkę na tę wycieczkę okupić.
W sensie co kupić? – zapytał, siadając na jednym ze standardowych, staromodnych taboretów.
Śpiwór kazali mieć – odpowiedziała, zalewając kawę wrzątkiem wprost z czajnika w czerwonym kolorze i w białe groszki, miał nieco okopcony dół. – Walizki też Jula nie ma, bo się zepsuła, więc albo jej jakąś pożyczysz, albo nie wiem.
Kupię jej, by już miała na później – przerwał. – Coś jeszcze?
Jakieś wygodne ubranie. Dresów właściwie prawie wcale nie ma, a po górach, to chyba w dżinsach niewygodnie. Jedna kurtka też jej ostatnio siadła, a powinna mieć jakąś na zmianę. No i ze dwie stówy w łapę.
Chyba po łapie – zażartował. – Ze dwie stówy w łapę – powtórzył. – Dzieciakom to się teraz w głowach przewraca. Ty pamiętasz czasy, gdy się zbierało na parę dżinsów?
No – przyznała z lekkim uśmiechem i także usiadła przy stole. – Tygodniami – dodała.
Miesiącami czasami, w zależności od tego, ile reszty zostawało z zakupów, po które wysyłali.
No, ty miałeś gorzej, bo ja w domu byłam właściwie sama.
A mnie ubiegali. Marcin, to już od rana się pytał, kiedy on będzie mógł iść do sklepu i by pamiętali, że to właśnie on, koniecznie on chce iść do tego sklepu – wspomniał z rozbawieniem.
Czasy się zmieniają.
To pewne, już się znacznie zmieniły. Nie jestem tylko przekonany co do lepszości tych czasów, jak i tych, które dopiero idą. – Zrobił łyk gorącej kawy. – Kupię to czego będzie potrzebowała. Znaczy, zabiorę ją do sklepu i sama wybierze to czego chce, w granicach rozsądku, bo zwróćmy też uwagę na to, że mieszkamy w Polsce, a wcale nie mamy zagranicznych pensji. Poza tym, nie chcę, by moja jedyna córka była rozpuszczona.
Już nie przesadzaj.
Co nie przesadzaj? Łażą potem takie bachorzyska, co myślą, że mama i tata będą wieczni. Ja chcę, by moja córka sobie dała radę, nawet gdy mnie i ciebie zabraknie. By była po prostu ogarnięta, a nie... dzieci teraz dostają wszystko od rodziców, postawę mają wręcz roszczeniową, że chcą, że im się należy i musi być, a szacunku nie mają za grosz.
Julia cię szanuje – wtrąciła.
Bo wie co bym zrobił, gdyby nie szanowała, tak więc tak, mnie szanuje, a nawet jeśli nie, to chociaż udawany szacunek mi okazuje i na tyle dobrze udaje, bym się nie domyślił. Pytanie tylko czy szanuje ciebie?
O co ci chodzi?
O to, że mówi, że matka się czepia, że ją wkurza...
Każde dziecko tak mówi – przerwała.
Może i tak, ale ona nie jest każde dziecko, ona jest twoje dziecko. Rób swoje i nie patrz się na innych.
Teraz będziesz mi udzielał porad wychowawczych!? – wybuchnęła i pod wpływem irytacji, ledwie powstrzymała się przed wstaniem z miejsca.
Nie denerwuj się – powiedział cicho, by nie wkurzyć Gośki jeszcze bardziej. – Nie mówię, że ją źle wychowujesz, tylko że jesteś za miękka. Zwłaszcza, że twój brat i jego żona, nieustannie ją rozpieszczają. Ryknij po prostu czasem, korona jej z głowy od tego nie spadnie.
Czyli mam być jak ty? – podłapała, odgarniając za długą już grzywkę za ucho.
Nie do końca, ale nie pozwól, by dziecko tobą rządziło. Choćby głupi przykład, gdy ona chce gdzieś iść wieczorem, do koleżanki czy coś i mówi ci, że lekcje odrobiła, to zrobiła, i to jeszcze zrobiła, i ona wychodzi, bo jej się należy. Czasami trzeba się nie zgodzić dla zasady.
Dla zasady?
Tak i nie trzeba się z tego tłumaczyć. W moim świecie, to dzieci tłumaczą się rodzicom, a nie rodzice dzieciom. Po prostu nie wychodzisz, chcę byś została w domu i koniec, tyle wystarczy. Naprawdę, Gośka, nie trzeba niczego więcej.
Nie będę tego nawet komentowała. Z resztą, nawet jakbym chciała tak zrobić, to bym nie potrafiła. Oni zaraz, by mnie wszyscy przegadali – poskarżyła się. – A Bartek to już w ogóle.
Właśnie. Ona ciągle jest u Malwiny i Bartka, jeździ z nimi na wakacje, czasami gdzieś na weekend, oni ją rozpuszczają, bo u nich, to ma wszystko na pstryknięcie palcem, i potem jest problem.
Mam jej zabronić do wujka jeździć?
Nie, no coś ty? Po prostu... to co u nich to u nich, to co u ciebie, to u ciebie. W ogóle, to mogliby się wziąć za swoje dzieci, może wtedy, by się od naszego, choć odrobinę, odkleili. Swoje, by sobie mogli wychowywać jak zechcą, ja tam nikomu się nie wtrącam.
Swoją drogą, ciekawe czemu nie mają. Czy nie chcą, czy nie mogą?
Może mogą i chcą, a i tak coś nie gra. Wiesz jak to jest w życiu? – zapytał, tylko po to, by móc samemu udzielić odpowiedzi na to pytanie. – Ci co chcą, mają możliwości, warunki, są małżeństwem, to nie mają, a ci co nie chcą, tacy my na przykład, to i bez szczególnych starań, i przykładania się, zostają rodzicami. – Zaśmiał się lekko, jakby było to co najmniej żartem.
Żałujesz? – zapytała śmiertelnie poważnie.
Wiktor przez chwilę się zasępił, zamyślił, ale trwało to dosłownie kilka sekund.
Na początku. Na początku żałowałem. Byłem młody, a dziecko to odpowiedzialność, nie tylko na zasadzie bycia przy nim, ale także finansowa. Poza tym dziecko nie poczeka. Wszędzie masz terminy, nawet na szczepieniach. Na zakup wyprawki do szkoły, to musi być na dany termin, nikomu nie dasz kwitku z napisem: za kilka miesięcy, jak złapię fuchę czy gdzieś dorobię. Poza tym żałowałem, bo ona nigdy nie miała pełnego domu, nie byliśmy razem i nie planowaliśmy razem być.
Mogliśmy...
Nie – przerwał szybko i pokręcił głową. – Nic by z tego nie wyszło, Gośka. Narobilibyśmy dziecku tylko niepotrzebnych nadziei, przyzwyczaili je do tego, że jesteśmy razem, że się kłócimy, że sypiamy w jednym łóżku, a potem trzach, jak bańka mydlana i zupełnie inna rzeczywistość, inny świat.
Chodzi o to, że byśmy się kłócili?
Nie, nawet nie chciałbym być w związku, gdzie nie ma awantur. To normalne, że ludzie się sprzeczają, mają inne zdania, krzyczą na siebie. Póki nie jest to codzienność i póki się nie obrażają, nie wyzywają od najgorszych i nie rzucają w siebie przedmiotami, to dziecku nie szkodzi jak się takiemu czemuś przysłuchuje. W końcu, kiedyś też będzie się kłócić z kolegami w piaskownicy, z młodszym rodzeństwem, potem z pierwszym chłopakiem czy tam dziewczyną. Nie ma sensu dziecku tworzyć kloszu i udawać, że rodzina nigdy się nie sprzecza, każdy każdego rozumie, zawsze wysłucha, nigdy nie zgani, nigdy nie krzyknie, nigdy nie skrytykuje. W końcu ani ty, ani ja, nie mamy farmy w Nibylandii i nie hodujemy skrzydlatych jednorożców, tak?
No, to fakt.
Mnie po prostu chodzi o to, że ważniejsze niż pełna rodzina jest to, by dzieciak miał stabilizację, a nie schodzenie się dla niego, potem rozstania, powroty, śluby, rozwody, kolejne powroty. Bądźmy poważni, jak decyzja o byciu razem, to na całe życie. – Poczuł, że zaschło mu w gardle, więc napił się kawy, wypijając niemal całą zawartość kubka, pozostawiając jedynie fusy i postanowił powiedzieć coś jeszcze. – Ale na początku, pytałaś się mnie czy żałuję, że ją mam. Nie, Gośka. Nie żałuję. Kiedyś tak, być może miałem różne myśli, ale teraz wydaję mi się, że Bóg jednak ma na każdego plan. Być może wiedział, że ja i ty... że żadne z nas albo być może tylko ja, nigdy się z nikim nie zwiąże, nie założy rodziny w sposób normalny i postanowił jednak nie odbierać mi uroków bycia ojcem.
Skąd pomysł, że nigdy się z nikim nie zwiążesz? – zapytała zdziwiona.
Nawet jeśli, to mam już trzydzieści trzy lata. Zanim kogoś poznam i zanim z tym kimś pobędę, to miną z dwa lata. Stuknie mi już trzydzieści pięć. Zanim zamieszkamy razem, zaplanujemy ślub, weźmiemy go i pobędziemy trochę sami, to miną kolejne dwa albo trzy lata. To już trzydzieści osiem, nie?
No, według twoich wyliczeń – przyznała.
No więc? Zanim zajdzie w ciąże, bo nie zawsze to jest na pstryknięcie palcem, do tego dochodzi jeszcze dziewięć miesięcy oczekiwań. Nie chcę być czterdziestolatkiem z niemowlakiem. Wtedy to już będę wypatrywał wnuków, a nie sam się pakował w pieluszkowanie własnych. Jeśli więc się z kimś zwiążę, to albo z kobietą co nie ma dzieci i będzie pewna, że nie chce ich mieć, albo z kobietą co ma dziecko. Zresztą, to byłby bardzo dobry układ.
Tak? Chciałbyś wychowywać nieswoje dziecko? – zdziwiła się.
Jeśli ona zaakceptowałaby Julkę, postarałaby się ją pokochać, może nie jak matka, ale jak ciotka, to tak, ja też wtedy mógłbym być takim wujkiem, choć wolałbym, by to dziecko też było w wieku nastoletnim, a nie takie małe, bo to zawsze jest wtedy trudniej.
By cię polubiło?
Nie tylko – odpowiedział z krzywą miną. – Szkoda tego dziecka po prostu, chyba, że kobieta byłaby wdową. Bo taki maluch w zabawie na dwa domy, gdzie tata ma już nową żonę, mama nowego męża... galimatias to jest na mój rozum, a co o takim czymś może myśleć taki trzylatek? Dla niego, to taki bajeczny horror, bo on jeszcze nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo to jest straszne co go spotkało. To jest zwyczajnie nienormalne. W życiu jednak powinny być jakieś... jakieś zasady, kolejne stopnie, a nie drogi na skróty, przeskakiwanie po dwa czy cofanie się, zawracanie, kombinowanie. Ja akceptuję rozwody, czy odejścia, rozstania, ale to wszystko musi mieć jakiś powód, a dziś ludzie wyjątkowo szybko dają sobie spokój. Wczoraj zakochani, dziś małżonkowie, jutro z dzieckiem na rękach, a pojutrze z papierami rozwodowymi. Jesteśmy ludźmi, nie zwierzętami. Instynkt to jedno, ale bądźmy jednak trochę bardziej konsekwentni we własnych wyborach, trwajmy w nich, a nie chodźmy pięćdziesięcioma drogami naraz.
Ja akurat zauważyłam, że to co ludzi kiedyś do siebie przyciągało, fascynowało, to po jakimś czasie bycia razem, to właśnie to staje się powodem ich sprzeczek.
Fakt. Banalny przykład dziewczynki z dobrego domu, co pokochała takiego złego chłopaka, bo ją wyciągnął spod klosza, pokazał dobrą zabawę, jakieś wyjazdy na gapę, jazdę samochodem po pijaku. Ją to fascynowało i podobało się, gdy była młoda, ale co gdy z takim założy rodzinę? Kolejny mandat za przekroczenie prędkości, będzie kolejnym powodem do awantury, bo lepiej byłoby tę kasę wydać na zaległe rachunki, niż płacić za własną głupotę. Ale to już, też błąd ludzi. Trzeba patrzeć przyszłościowo i widzieć u ludzi zalety, które pozostaną zaletami, a nie takie, które po jakimś czasie czy tam nawet latach, zamienią się w wady.
A teraz, powiedz mi lepiej co z tymi rurami? – Wskazała głową na szafkę od zlewozmywaka.
No właśnie... tu sprawa ma się nieco gorzej, bo... trzeba ci hydraulika. Tu nie chodzi o zmianę rur, jakieś dokręcenie. Trzeba wymienić tę rurkę metalową, co doprowadza wodę do kranu. Prawdopodobnie gdzieś pękła, więc wyjdzie na to, że trzeba będzie kłuć ścianę. Ja się w tym babrał nie będę, bo nie potrafię i jeszcze coś bardziej zepsuję niż naprawię, ale znam kogoś kto cię nie oszuka, i ci to zrobi.
Twój ojciec? – dopytywała z nadzieją.
Nie. Tyle to i on by nie potrafił, chociaż, większość zawsze robił sam, bo uważał, że nie będzie płacił komuś, kto odpierdoli fuszerkę...
A i tak, trzeba będzie po nim poprawiać jeszcze z pięć razy – dokończyła, doskonale znając powiedzenia swojego niedoszłego teścia. – Powiedz mi lepiej, ile mnie to będzie kosztować, bo ja mam stówę w portfelu, aż do wypłaty.
Wiktor wsparł głowę na dłoni, a łokieć położył na blacie stołu. Popatrzył w ciemne oczy kobiety, z którą niegdyś sypiał regularnie, a zaprzestał tego dopiero w chwili, gdy zaszła w ciążę. Uznał, że musi jej pomóc i pokryć koszty naprawy.
Ja się z nim rozliczę – powiedział w końcu.
Nie musisz. Znajdę dodatkową pracę albo zmienię tę co mam na inną, bo odcięli mi etat...
I będziesz bez wody do tego czasu? – dopytywał. – Daj spokój, zapłacę.
Pożyczysz – zaznaczyła.
Dam – podkreślił. – I nie tobie, choć tobie w pewnym sensie też, bo jesteś matką mojego dziecka, ale przede wszystkim Julce. To moje dziecko i musi mieć odpowiednie warunki. Jakby mnie nie było stać, nie miałbym czy coś, to byśmy kombinowali, pożyczali, ale że akurat mam, to przestań się unosić honorem, zwłaszcza, że ostatnio straszyłaś mnie podwyżką alimentów. Teraz w sumie wiem dlaczego – burknął niezadowolony i o mało nie spadł z krzesła. Na szczęście w porę sobie przypomniał, że taboret nie ma oparcia.
Co chcesz przez to powiedzieć? – warknęła krzykliwie.
Małgośka, bądźmy szczerzy. Przez tyle lat, nie chciałaś podwyżki, bo wiedziałaś, że to co ci daję, to jedynie na połowę wyżywienia Julii. Co do reszty, miałaś pewność, że gdy będę miał, to zawsze Julka będzie na pierwszym miejscu. Rozumiałem, że musi mieć się w co ubrać, mieć zabawki, coś słodkiego, potem, że potrzebny jest internet, telefon, doładowania. Zawsze dawałem jej tyle, ile mogłem. Jeśli straciłaś pracę, czy jakąś część ci zabrali, przez co masz niższą wypłatę i nie masz na jakąś ratę, naprawę, rachunek, czy cokolwiek, to po prostu powiedz. Nie szarpmy się jak idioci przed sądem, bo to nie ma sensu. Nawet najmniejszego sensu w tym nie widzę. – Przygryzł dolną wargę i mlasnął. – W takiej sytuacji, po prostu ci pomogę, na tyle na ile będę potrafił, nie na stałe, bo nie zamierzam utrzymywać dwóch domów, bo jesteś dorosła i musisz sobie radzić, no i nie jesteśmy razem, ale jakiś czas, miesiąc, dwa, trzy, czy nawet pół roku, dopóki nie staniesz na nogi, to okay, mogę na przykład dawać ci na cały czynsz, czy robić zakupy. Sama dobrze wiesz jakie mam zdanie o facetach, co jedynie płacą alimenty, a wszystko inne olewają i głupio by było, gdybyś wyciągnęła ode mnie w sądzie siedem czy osiem stów, mając świadomość, że wtedy nie będę Julki brał na zakupy co dwa tygodnie, że nie będę ładował jej komórki, i tak dalej. Co innego, gdybym jedynie płacił ci te dwieście pięćdziesiąt złotych, a wszystko inne zrzucał na ciebie. Właściwie, to mogę płacić stówkę więcej, bo wszystko idzie w górę.
Nic mu na to nie odpowiedziała, bo z pokoju dobiegł melodyjny sygnał smartphone. Wstała więc, czując jak wzrok Wiktora utkwiony w jej pupie, wciśniętą w czarne legginsy, odprowadza ją niemal do samego końca. Odebrała, gdyż dzwonili ze szkoły Julii, a takiego telefonu nie mogła zignorować. Wychowawczyni powiedziała, że trzynastolatka źle się czuje i dopytywała czy ktoś ją wcześniej odbierze, czy może ma wypuścić dziecko na odpowiedzialność rodzica samo do domu.
Niech pani moment poczeka – rzuciła niechlujnie do słuchawki i ponownie pojawiła się w kuchni. – Wiktor, odbierzesz teraz Julkę? Dzwonią ze szkoły, że się źle czuje.
Mężczyzna przytaknął ruchem głowy.
Oczywiście – odpowiedział i nie czekając na to aż jego żona zakończy rozmowę, po prostu wstał, wstawił brudne kubki do zlewu, zdjął swój płaszcz z wieszaka i wyszedł z mieszkania. Odzienie wierzchnie zakładał na siebie podczas przemierzania klatki schodowej, a zapinał w drodze do samochodu. Wsiadł za kółko i ruszył z zamiarem dotarcia pod publiczną szkołę podstawową. – Nie zapina się, łazi bez czapki, bez szalika, a potem wielce zdziwiona, że chora jest – zamarudził wjeżdżając na parking.