Rozdział 7
Wszyscy fałszywi!
Jeszcze
tydzień temu myślałam, że zima dobiega końca, że chyli się ku
ociepleniu, ale nic z tego! Ta suka, postanowiła rozpanoszyć się
po moim regionie na krańcu lutego. Nie podobało mi się to z dwóch
powodów. Po pierwsze – na wiosnę miałam zawsze więcej sił, a
jesienią łapałam dołki, co skutkowało tym, iż szaro i zimno, i
błotno skutecznie dokarmiało moją chandrę i podwajało depresję.
Po drugie – opłaty za węgiel, bo nie miałam możliwości
podjechać rowerem pod kopalnię i trochę buchnąć go na własny
użytek. Byłam zmuszona kupować z matką węgiel na worki, co nie
było opłacalne, ale nie miałyśmy takich środków finansowych, by
od razu zamówić kilka ton, a nawet jakbyśmy miały, to gdzie ten
węgiel byśmy upchały? W piwnicy, do której był spory kawałek,
na dodatek, do której w każdej chwili, ktoś mógłby się włamać?
Zima
mi się nie uśmiechała! – coś we mnie krzyczało takie
zdanie i to na cały, zdarty gardziel.
Teraz
stałam na przestanku i przestępując z nogi na nogę, odmrażałam
sobie trzy czwarte mojego dupska, czekając na fałszywego
ginekologa. Było to nie lada wyzwanie, bo nie dość, że musiałam
się zmierzyć ze wstydem jakiemu mnie poddał, to jeszcze
usiłowałam, do czasu jego przybycia, nie zamienić się w lodową
rzeźbę. Pogwizdywałam sobie troszeńkę, troszku też tańcowałam,
aż w końcu zatrzymał się na przystanku czarny, zabrudzony Jeep.
Nawet się trochę wystraszyłam, bo nie poznawałam tego samochodu.
Bałam się, że ktoś będzie zawracał mi kontrabandę, pytaniami o
drogę, czyli o to jak dostać się do jakiegoś wydumanego miejsca,
do którego dotarcie było skomplikowane i zahaczało o co najmniej
sześć zakrętów, i osiem większych skrzyżowań.
Najpierw
usłyszałam jak drzwi się otwierają, a potem zobaczyłam, że to
te po stronie pasażera.
Nie
wysiadaj, nie pytaj, nie mnie, błagam. Mnie zimno i ja nie mam czasu
– klepałam modły do samej siebie w myślach.
Mężczyzna
w tym czasie wychylił się i okazywał się być dziwnie znajomy,
ale na pierwszy rzut oka, za cholerę, nie mogłam sobie skojarzyć,
skąd bym miała go znać. Dopiero, gdy wysiliłam wzrok, to pomimo
czapki, której ściągacz dotykał wyjątkowo prostych w kształcie,
choć nierównych i takich bardzo męskich brwi, rozpoznałam w nim
mojego fałszywego doktorka.
Ucieszona
jak wszyscy diabli i archaniołowie razem wzięci, ruszyłam z
uśmieszkiem na ustach w kierunku tego brudasa na czterech kołach.
– Cześć
fałszywko – przywitałam się, zajmując miejsce. – Z tej strony
oryginał – dodałam, rozpinając mój różowy, taki babcinowy
płaszczyk, do którego nawet miałam wełniany kołnierz i beret o
fioletowej barwie.
– Dzień
dobry – przywitał się tak niezwykle oficjalnie i zanim odjechał
z przestanku, to rzucił w moją stronę rozkazem dotyczącym
zapięcia pasów.
Jego
auto – jego zasady, zaakceptowałam to i po rozpięciu
wszystkich guzików mojego płaszczyka, chwyciłam po pas
bezpieczeństwa i zaciągnęłam go tak jak należało.
– Gdybyśmy
w ciągu przemierzenia tych pięciu metrów mieli wypadek, to
rozumiem iż nieważnym byłoby dla ciebie kalectwo czy nawet śmierć,
bo najważniejsze, to jest się rozpiąć, tak proszę pani?
– Tak,
psze panie – potwierdziłam szczęśliwa bez większego powodu.
Nawet najmniejszego powodu nie miałam do radości. Ja po prostu nie
chciałam dać mu satysfakcji, więc postanowiłam rozegrać to w
takim kierunku, niż się tłumaczyć przed jakimś fałszywym osłem.
Fałszywka
poprosił o adres, by wiedzieć dokąd ma mnie dostarczyć, a potem
zamilknął i prowadził samochód w bardzo konkretnym skupieniu, ale
jednocześnie z naturalnym luzem, jakby był niezwykle doświadczonym
kierowcą. Nie zwracał na mnie uwagi, więc ja miałam okazję się
mu dokładniej przyjrzeć. Na pierwszy rzut oka był całkiem
zwyczajny, taki typowy, przeciętny facet o mocno zarysowanej
szczęce, którą dodatkowo nakreślał delikatny, aczkolwiek
widoczny zarost. Dodawał mu męskości, choć to nie do końca było
tak. Wydawało mi się, że jemu nie trzeba było zarostu i takich
dorosłych ubrań. Równie dobrze, mógłby być gładki jak pupa
niemowlaka i wyskoczyć przede mną w jaskrawych dresach oraz różowej
polóweczce, a ta męskość, zdecydowanie i stanowczość, i tak by
od niego wręcz biła, uderzając w moje oczy, i chcicę. Zaczęłam
szacować ile ten fałszywy ginekolog jest ode mnie starszy.
– Ma
pani czas na jakąś kawę, czy tak bardzo się spieszysz, że... –
nie dokończył pytania. Zatrzymał się na światłach i spojrzał
na mnie ze znaczącym westchnięciem. – Chciałbym panią
przeprosić, a nie nawykłem do rozmowy z kobietą, na tak poważne
tematy, w samochodzie, na dodatek podczas jazdy. Nie zachowujmy się
jak niedorośli gówniarze i nie rozmawiajmy byle jak, na jakimś
parkingu. Myślę, że kawiarnia jest do tego lepszym miejscem.
– Jeśli
mnie tam zawieziesz i też na mnie poczekasz, by mnie odwieźć z
powrotem, to może... może... – gdybałam kręcąc nosem, czekając
na jego potwierdzenie, że mnie odwiezie, ale nie załapał aluzji.
Przewróciłam oczami, wzdychając nad tym jaki to tępak. – Możemy
wypić wspólnie kawę, jeśli porobisz mi za szofera – postawiłam
sprawę jasno.
– W
takim razie... Ratuszowa czy masz jakiś inny typ? Jaką
kawiarnie lubisz? – dopytywał.
– Wszystko
mi jedno. Nie włóczę się na co dzień po kawiarniach, więc nie
mam rozeznania.
– To
dziwne – stwierdził. – Młoda, ładna, nieco szalona i nikt do
kawiarni nie zaprasza?
Nie
odpowiedziałam mu na to pytanie. Nie byłam przyzwyczajona do takich
komplementów, ale nie zaczerwieniłam się, bo już od dawna
wyzbyłam się płonących policzków.
Fałszywka
wjechał do samego centrum miasta, pokręcił się w poszukiwaniu
miejsca parkingowego i wysiadł. Obszedł maskę, ale nie zdążył
przede mną otworzyć drzwi. Nie lubiłam, gdy mnie tak obsługiwano,
bo nie byłam księżniczką i miałam swoje ręce. Nie byłam też
głupia i umiałam sama skorzystać z klamki na sprężynie.
Mężczyzna zajął się więc parkomatem, a ja w tym czasie, o mało
co, a nie zabrudziłabym się, opierając o tego jego grata. Całkiem
zapomniałam, że samochód jest aż tak brudny, na szczęście w
porę sobie o tym przypomniałam.
– Ostatnio
miałeś lepsze auto – skomentowałam, ale on sobie nic z tego nie
zrobił.
– Chodź
– rzucił niczym do psa.
Już
miałam zwrócić mu uwagę, że do mnie się nie mówi takim tonem,
ale szybko naprawił błąd, dodając:
– Proszę.
Wykonałam
kilka kroków w jego kierunku, w moich czarnych bucikach na wysokim
korku. Jeszcze przed wyjściem z domu, wplatałam w nie różowe
sznurowadła, by kozaczki ładnie komponowały się z płaszczem. W
myślach powtarzałam sobie, że najważniejsze to utrzymać pion,
nie poślizgnąć się i nie glebnąć. Co prawda, śniegu nie było,
ale za to były pozamarzane kałuże i wyjątkowo śliskie chodniki,
pokryte nieładnym, krzywym kamieniem brukowym.
Mężczyzna
w którymś momencie zdjął czapkę, wsadził ją do swojej kieszeni
i wstąpił na wąskie schody, które prowadziły do kawiarni,
umiejscowionej w piwniczce ratusza. Zatrzymał się i podał mi rękę,
jakby wątpił w moje umiejętności. Pewnie sądził, że nie dam
sama rady pokonać tak śliskiej i stromej nawierzchni. Nie chciałam
wyjść na szczególną zołzę, więc skorzystałam z jego pomocy, a
ten mocniej przytrzymał moją dłoń, otworzył przede mną drzwi i
naprowadził mnie w stronę wejścia, niemal wprowadzając za próg.
Niebywałe było, iż uczynił to w tak płynny sposób, jakby to był
obrót w tańcu. W końcu zamknął za nami drzwi i nakazał mi
wybrać stolik. Podobał mi się środkowy, taki centralny, ale zanim
do niego ruszyliśmy, to Fałszywka dotknął moich ramion, zacisnął
na nich swoje palce, a potem sunął wyżej, aż chwycił płaszcz w
taki sposób, iż mógł go ze mnie zdjąć. Byłam pod wrażeniem
jego klasy, kultury i tak dobrych manier, co nie oszukujmy się, w
naszych czasach było naprawdę rzadko spotykane, tym bardziej, że
jego gesty nie były na pokaz, nie były sztywne i niepewne, nie na
szybko wyuczone i przypomniane po łebkach naprędce, a po prostu
wpojone, jakby żył z nimi od najmłodszych lat, w przeświadczeniu,
że tak właśnie trzeba, bo tak należy i już. Dziwnie się przy
nim czułam, tak nieswojo, ale gdy odstawił moje krzesło, to na nim
po prostu usiadłam i wyczekiwałam aż zajmie miejsce naprzeciw
mnie.
– Wątpię,
że do nas podejdą o tak wczesnej porze. Pewnie jest tylko jeden
kelner – powiedział cicho, znajdując się wciąż za moimi
plecami.
Nie
zdążyłam na niego spojrzeć, a on już się musiał pochylić, bo
wyczułam jak łapie za oparcie mojego krzesła, a potem jego oddech
tuż przy uchu.
– Ma
pani jakieś specjalne wymagania, bo pójdę złożyć zamówienie?
– Kawa,
czarna, mocna, z dużą ilością cukru.
Uśmiechnął
się, przejechał językiem po górnych jedynkach, zahaczając też
odrobinkę o jedną, nieco krzywą dwójkę i szepnął:
– Dobrze.
Oddalił
się, a ja splotłam dłonie w koszyczek i rozpoczęłam rozglądanie
się po ciemnawym pomieszczeniu. Utrzymane było w takim ciepłym
klimacie, którego nawet spowity mrok nie był w stanie mu odebrać.
Najbardziej podobały mi się latarnie. Większe, przypominające
nieco miniaturki tych ulicznych, oświetlały wejście, będąc
ustawionymi po trzy w dwóch rzędach. Takie same stały przy ladzie
oraz co kawałek przy ścianach. Mniejsze natomiast zdobiły stoły.
Najcudowniejsze w nich było to, że nie świeciły blaskiem żarówek,
a płomieniem świec, najprawdziwszym, a nie sztucznym, elektrycznym,
co teraz było niezwykle modne, nawet w kościołach. Żyrandole w
tym miejscu także były na świece. Każdy miał inny kształt, ale
każdy mieścił po równo osiemnaście białych, szerokich gromnic.
Wiem to, bo miałam czas je policzyć.
Nagle
przede mną, niczym spod stołu, wyrósł talerzyk z ciastkiem.
Najprawdopodobniej była to kremówka.
– Na
osłodę – rzucił, zajmując miejsce naprzeciw mnie. Jego ruchy
były specyficzne, ale jeszcze nie umiałam dokładnie ich określić.
Zastanawiałam się nad tym i doszłam do wniosku, że są takie
zwinne, i drapieżne, jakby kocie. – Nie lubisz słodyczy? –
zapytał, gdy kelner zaserwował nam po kawie, a potem odszedł.
– Lubię,
lubię – odpowiedziałam szybko i chwyciłam za widelczyk. –
Zastanawiam się tylko skąd pan wiedział.
– Tylko
źli ludzie nie lubią cukierków, a ja wierzę, że kobieta, która
nie pogniewała się śmiertelnie o mój, za daleko postępujący
kawał, jest dobrą osobą.
– Nie
mów mi na pani, Witek.
– Wiktor
– poprawił.
– Katrina
– przypomniałam.
– Oryginalne
imię – zauważył. – Zagraniczne?
– Nie
mam pojęcia, kiedy mi je nadawano nie było mnie jeszcze na świecie,
znaczy byłam, tylko w brzuchu, więc nie wiem co nimi kierowano, że
mnie taką oryginalnością naznaczyli.
– Pasuje
do ciebie – skomentował, wrzucając dwie kostki cukru do tak mocno
brązowej, że aż niemal czarnej cieczy. – A wracając do tematu,
przez który się tak właściwie spotkaliśmy, to naprawdę cię
przepraszam. Nie chciałem cię ani obrazić, ani z ciebie zadrwić,
ani cię upokorzyć. Miałem tylko wejść, zapytać o nazwisko,
przywitać się i powiedzieć, że nie warto się wykłócać, i
czasami należy ugryźć się w język, bo nigdy nie wiadomo czy
skrzyczanej osoby nie spotkamy ponownie na swojej drodze, i to
właśnie w takim wydaniu. Miałem też sprostować wtedy, że nie
jestem lekarzem, a z medycyną mam tyle wspólnego, że wiem jedynie,
iż serce mam po lewej stronie.
– Nooo,
ja wiem troszkę więcej – przyznałam.
– Ja
nawet zawaliłem rok przez biologię, w podstawówce – wspomniał
bez cienia dumy w oczach.
– Jakaś
wredna baba cię nie przepuściła? – zapytałam dla podtrzymania
tematu.
– Nie
mów tak, bo to jednak nauczycielka. Zasłużyłem. Nie uczyłem się,
chodziłem nieprzygotowany, unikałem jej lekcji jak diabeł
święconej wody, licząc na to, że dyrektor załatwi mi promocje za
zdobycie pucharu na zawodach sportowych i strzeleckich, ale jednak
nic z tego. Przeliczyłem się i choć wtedy byłem wściekły, to z
biegiem lat, myślę, że sobie zasłużyłem i wyszło mi to na
dobre.
– Nie
sądzę – mruknęłam.
– Co
proszę? Głośniej – zachęcił.
– Mówię
tylko, że skoro z anatomii nie wiesz więcej, niż tyle gdzie masz
serce, to jednak nie było warto kiblować, bo i tak nie wyniosłeś
z tych lekcji nic więcej.
– Biologia
to nie tylko anatomia. Nauka anatomii była o wiele później.
– W
praktyce? – podpytywałam, a on zmrużył oczy i zdawałoby się,
że ledwie powstrzymał rumieniec. Przyłożył palce do miejsca, w
którym zazwyczaj dają o sobie znak zatoki i wsparł się na łokciu,
jakby się naprawdę zawstydzi. – Jedz – polecił.
– Czyli
jedz i nie gadaj?
– Tak,
znaczy nie... znaczy – przerwał, westchnął, odchylił się do
tyłu, wygodnie opierając, a obie rozłożone dłonie, ułożył
równo na białym obrusie, po brzegach talerzyka. – Możesz mówić,
oczywiście, że możesz.
– Dziękuję
za pozwolenie.
Myślałam,
że się zmiesza i przeprosi za to, że to tak zabrzmiało, ale nic
takiego nie miało miejsca.
– Proszę
bardzo – odpowiedział, jak gdyby nigdy nic i skosztował swojego
ciacha.
– Gdzie
masz tę wypasioną furę z wczoraj?
– Wróciła
do właściciela – odpowiedział bez cienia żalu w głosie, że
już nie poprowadzi takiego cacuszka. – To samochód twojego
lekarza. Ja mu tylko go wiązłem na przegląd i na zmianę opon na
zimowe.
– Rychło
w czas się obudził.
– Wcześniej
nie było ślisko – pozwolił sobie na głos zauważyć, nacisnął
widelczykiem na ciastko, by odłamać jego mniejszy kawałek.
Oczywiście tym sposobem nakruszył na całym talerzyku i jeszcze mu
krem wyciekł.
Ja
tam miałam swój sposób na szamanie napoleonki i tym podobnych.
Wsunęłam widelczyk pod to ciasto położone na kremie, zsunęłam
je na bok i dopiero brzegiem sztućca podzieliłam na mniejsze
kawałki. Potem nabierałam kolejno kremu i pokruszonego ciasta.
Smakowało wybornie, mega słodko i tak... swojsko. Kremówka bowiem
była smakiem mojego dzieciństwa.
– Naprawdę
nie jesteś zła o to, co miało miejsce w gabinecie? – dopytywał,
chyba licząc na to, że spłonę rumieńcem, ale wyszło na to, że
z nas dwoje to on się zaczerwienił i spuścił wzrok w dół,
niemal na rant stołu, do którego był przysunięty.
Wyglądał
słodko, tak nieporadnie, a ja nie wiedziałam co mam odpowiedzieć.
W końcu to on przerwał ciszę, wgapiając się w moje oczy, swoimi
stalowoniebieskimi tęczówkami.
– Nie
sądziłem, że kobiety u swoich lekarzy się tak szybko obnażają
i... broń Boże, nie chciałem cię do tego skłaniać ani zachęcać.
To miała być delikatna nauczka, taka lekcja pokory, byś uważała
na język, bo możesz na tę obrażaną osobę drugi raz trafić.
– Nie
obrażałam cię – powiedziałam szybko.
– Mam
na ten temat inne zdanie.
– Ale...
– Niezmienne
zdanie – przerwał mi jakoś tak nietypowo, tak ostrzej niż
dotychczas, gdy się do mnie zwracał. – Wydaje mi się, że na
osobę starszą, a bez wątpienia, jestem od ciebie starszy, nie
wyklina się tylko dlatego, że zaparkowała tam gdzie mu wolno, a ty
się chciałaś wcisnąć.
Czy
on mi teraz jeszcze będzie dawał lekcje zasad obowiązujących na
parkingu, czy jak? Co on sobie, do jasnej cholery, wyobrażał!?
Już
miałam pozbyć się rozwarcia moich oczu na wielkość spodków pod
filiżankę i go zganić, ale Fałszywka ponownie zabrał głos.
– Nie
wracajmy do tego. Było minęło. Po prostu na przyszłość zważaj
na słowa.
– A
ty na czyny! – rzuciłam ostro. – Bo cię ktoś o podszywanie się
i molestowanie oskarży.
– Nie
molestowałem cię. – Uśmiechnął się tak głupkowato, jakby był
niedoinformowany. – Wcale cię nie dotykałem. Jedynie podałem
dłoń, ale...
– Zjadłam!
– oznajmiłam szybko i wstałam. Chwyciłam za moją kawę i
przechyliłam filiżankę. – Wypiłam już też, więc już chodźmy
stąd – zadecydowałam i nawet zaczęłam się ubierać.
– Poczekaj
– oznajmił delikatnie. – Siądź i zaczekaj aż skończę.
– Nie
mam ochoty i...
– Bo
powiedziałem coś, co nie było po twojej myśli, więc najlepiej
obrazić się jak dzieciak? – wywnioskował.
– Po
prostu się spieszę – warknęłam, opierając się dłońmi o
stół. Miałam ochotę chwycić go za ten durny łeb i uderzyć nim
o blat stolika.
Wiktor,
jak gdyby nigdy nic, napił się kawki, skubnął ciasteczko,
ponownie uczynił maluteńki łyczek, aż w końcu spokojnie
oznajmił:
– Szybciej
znajdziesz się na miejscu, czekając na mnie i korzystając z mojej
podwózki, niż teraz wychodząc i idąc tam na piechotę.
Dobrotliwy,
do wyrzygania mdlący uśmiech, zagościł na jego twarzy, ale na
szczęście trwało to krótką chwilę i tak szybko, jak ten banan
utworzony z ust zaświecił, tak szybko zgasł.
Zazgrzytałam
zębami. Nie miałam zamiaru zdejmować założonej przed chwilą
czapki. Usiadłam, oparłam się o wygodne oparcie, skrzyżowałam
ręce na piersi i niczym rzeźba istnej, ledwie powstrzymywanej furii
i tajfun wkurwienia, który też jakimś cudem był jeszcze na
łańcuchu, siedziałam i wyczekiwałam aż pan Wiktor Fałszywka
skończy kawusie i ciasteczko.
W
końcu znaleźliśmy się ponownie w samochodzie. Milczeliśmy,
wsłuchani w jedną z popularniejszych stacji radiowych i w końcu, w
tym wymownym zaszyciu ust, udało nam się dojechać na miejsce, bez
żadnej katastrofy w postaci dzikiej awantury.
– Zaczekaj
tu! – rzuciłam jak do psa, wysiadając i z całej siły trzaskając
za sobą drzwiami jego samochodu.
Wiedziałam,
że za mną wysiadł. Wiedziałam też, że był wkurwiony, ale
musiał się powstrzymać. Przyjrzałam się jego osobie w lusterku
od moich cieni do oczu, które wcześniej spokojnie spoczywało sobie
w mojej kieszeni, jakby tylko czekało na te chwilę wykorzystania.
Wiktor stał tam taki, przeklinający moją osobę w myślach,
wsparty dłońmi na przedniej masce swojego pojazdu i zaciskający do
granic możliwości szczęki.
Weszłam
za stare ogrodzenie, przez otwartą na oścież furtkę. Murek od
ogrodzenia był nieładnie pomarańczowy, taki... zupełnie w
nietrafionym kolorze, a przynajmniej nie pomalowany na jeden z tych,
które były moimi ulubionymi. Budynek szkolny, który za dnia robił
za technikum i zawodówkę, także był w podobnym odcieniu. Cóż.
Mnie miał robić tylko, wieczorami lub w weekendy, za miejsce
edukacyjne, czyli, w sumie, podobna była jego rola jak za dnia i w
tygodniu, ale... no... liczyłam na to, że jakoś nawyknę do tego
koloru i miałam nadzieję, że chociaż wewnątrz będzie
przytulniej. Nie było.
Ledwie
wlazłam za drzwi, a już wpadłam na jakiegoś wyrostka. Chłopak, z
wyglądu, został przeze mnie oszacowany na jakieś dwadzieścia trzy
lata. W jednej dłoni trzymał duży i gruby zeszyt, a w drugiej
kubek z herbatą, i to tą herbatą się opryskał.
– Niezdara
– rzuciłam do niego, podczas wymijania i ruszyłam do
sekretariatu.
– To
twoja wina! – warknął na mnie i wyszedł, wkurwiony bardziej niż
wszyscy święci na grzeszników i niewiernych.
Olałam
go i poszłam dalej, w końcu nawet nie był szczególny. Ot, taki
blondasek, lekko opalony, ale widać było, że taki jest naturalny
odcień jego karnacji. Nawet ubrany był niespecjalnie – dżinsy i
bluza. Trochę dziwiło mnie, że wyszedł na taki ziąb bez kurtki,
ale... może zachoruje i więcej go tutaj nie spotkam, bo mu się
zemrze na zapalenie płuc?
Weszłam
do sekretariatu i wyjęłam z torebki przygotowane wcześniej
dokumenty, wypełniłam kilka formalności, złożyłam parę
podpisów i już miałam wychodzić, już stałam przy drzwiach, gdy
te otworzyły się, i omal nie uderzyły mnie w nos! To był ten sam
chłopak.
– Uważałbyś
na mniejszych i ładniejszych! – wrzasnęłam na niego i ponownie
chciałam go wyminąć, ale skutecznie mi to utrudniał, ciągle
stojąc w progu.
Zadarłam
głowę nieco do góry, gdyż nie był ode mnie o wiele wyższy, choć
wyższym ode mnie nie było być trudno, bo ja z natury kurdupel
byłam. Przyjrzałam się gładkiej brodzie, bez cienia zarostu,
malinowym w kolorze ustom, małemu, zgrabnemu nosowi i ciemnym oczom,
osadzonym płytko pod wyregulowanymi za pomocą pęsety brwiami. Nie
było możliwe, by się urodził z takimi równymi brwiskami! Musiał
je skubany sobie idealizować mechanicznie!
– Pani
Katrino, to pan Kamil, opiekun pani grupy – wyznała sekretarka.
Taka szczuplejsza, z burzą niesfornych loczków na całej głowie.
Włosy te sięgały jej aż do ramion, co dawało fajny efekt.
Dopiero
po chwili przestałam się w nią wgapiać i przeniosłam z powrotem
wzrok na mężczyznę, stojącego przede mną. Nadal nie uważałam,
by miał więcej niż dwadzieścia trzy lata.
– Niemożliwe
– szepnęłam i nauczona poprzednim doświadczeniem, nie chciałam
dać za wygraną, i zawierzyć tak szybko w cudze słowa. W końcu
już raz dałam się wpuścić w maliny.
Mężczyźni
to z natury podłymi istotami byli, takimi mściwymi i wydawało mi
się, że być może, kolejny zechciał mi dać nauczkę i lekcję
pokory.
– Opiekun?
Że najstarszy w grupie? – zapytałam z nadzieją.
– Nie
– odparł mocnym, nieco znudzonym barytonem, który ani trochę nie
pasował do jego szczupłej sylwetki i niewysokiej wielkości całej
osoby.
– Nauczyciel
– wyjaśniła jednym słowem sekretarka.
– Taki
prawdziwy? – dopytywałam i spojrzałam na nią z wymownym
spojrzeniem, mówiącym zaprzecz!.
Przytaknęła
ruchem głowy.
– Na
pewno niefałszywy? – rzuciłam piskliwym, pełnym nadziei głosem.
– Jaki?
– zapytał, nieco rozbawiony ten cały Kamil i stanął wsparty o
futrynę, z dłońmi wciśniętymi do kieszeni dżinsów.
– No,
fałszywy – wyjaśniłam mu.
– Dlaczegóż
miałbym być fałszywy? – Niczego nie rozumiał i nie było mu się
co dziwić. Ja także bym teraz nie rozumiała samej siebie, gdybym
była na jego miejscu.
– A,
bo ja wiem?! – znowu się na niego uniosłam i w myślach
pożałowałam, że nie ugryzłam się w porę w język. – Pan
wybaczy, ale wy wszyscy jesteście tacy... no bywacie sfałszowani po
prostu – plątałam się w zeznaniach.
– My
wszyscy? Jacy wszyscy?
– No
mężczyźni, lekarze na przykład, a już na pewno ginekolodzy –
wyjawiłam.
Kamil
się uśmiechnął i widać było, że ledwie powstrzymuje śmiech.
Podrapał się kciukiem po policzku, zgiętym palcem wskazującym
dotykając swego podbródka.
– Pani
się na pewno dobrze czuje?
– Tak,
tak, panie Kamilu. Już mnie nie ma. – Przecisnęłam się między
drzwiami a nim i czym prędzej wybyłam na zewnątrz budynku.
Tam,
na tym ziąbie, mrozie i wietrze, wyjęłam swoją komóreczkę i
połączyłam się z internetem. Weszłam na stronę mojej nowej
szkoły i poszukałam informacji o grupach, ich liczbie, wolnych
miejscach, i rzecz jasna, o opiekunach.
W
myślach krzyczałam:
– Dzięki
ci Panie za to, że żyjemy w dobie internetu.
Szybko
odnalazłam imię Kamil, jak się okazało jedyne, choć
liczyłam, że będzie jeszcze jeden, zwłaszcza, gdy zobaczyłam
nazwisko tego osobnika. Przeczytałam ponownie jego personalia i
szepnęłam po cichu:
– A
więc to ty.
Nabrałam
mocno powietrza i spojrzałam przed siebie, w miejsce gdzie powinien
stać samochód Wiktora, i on sam. Nikogo tam nie było, pusta
przestrzeń, a przede mną pole.
W
końcu, czego ja się innego spodziewałam na tej wiosce?! A już,
tak, już wiem czego się spodziewałam – Wiktora i jego Jeepa!
Niemożliwe by mnie tak zostawił! Nie no, to po prostu
niemożliwe. Ja sobie na to nie zasłużyłam! Ja tylko trzasnęłam
drzwiami!
Gorączkowo
wybiegłam za furtkę i zaczęłam się rozglądać we wszystkich
kierunkach, i na wszystkie sto świata stron, i co? I dupa! Nigdzie
Fałszchujaszczyka nie było! Uświadomiłam sobie, że do domu mam,
jakieś czterdzieści kilometrów, a żaden autobus teraz nie jechał,
bo wcześniej wszystko dokładnie sprawdzałam. Na dworze było już
szaro, a ja miałam tak sama cisnąć z buta, w ten mróz i po tym
śniegu. Cudownie, po prostu szykowała się chujowa noc, bardzo
chujowa noc.
Jestem. Przeczytałam. Strasznie mi się podoba, ale jestem wyprana i nie mam czasu skomentować. Nadrobię to jutro, obiecuję! Wrócę tutaj :).
OdpowiedzUsuńCM Pattzy
Hej, dzięki, ale naprawdę nie ma konieczności byś tutaj wracała, pod ten post. Niedługo pojawi się kolejny i komentując go możesz liznąć w wypowiedzi o poprzedni (czyli o ten) i też będzie okay, ale oczywiście zrobisz tak jak wolisz ;-)
UsuńFałszywka i oryginał, haha. Ta Katrina jest nie do podrobienia. Świetna część, taka zabawna, ciągle się śmiałam jak czytałam. Najpierw z modłów Kati,gdy myślała, że ktoś chce ją zapytać o drogę, później ta cała sytuacja w kawiarni. Wiktor jest taki, no sama nie wiem jak go określić, niby przeprosił, zaprosił na kawę i ciacho, zaimponował przy wchodzeniu po schodach i zdejmowaniu płaszczyka, a z drugiej strony pouczył Katrinę, można by rzec, że udzielił jej lekcji dobrego zachowania. Jeżeli ktoś oczekiwałby, że będzie się kajał i płaszczył to nic z tego, wydaje mi się, że Kati w pewnym stopniu tego oczekiwała, troszku po nosku dostała.
OdpowiedzUsuńUśmiałam się, jak Katrina wysiadając z auta pod szkołą, rzuciła do Wiktora "zaczekaj tu!" jak do psa, a sama wcześniej oburzyła się na niego za to samo, jednak Wiktor powiedział proszę, jak to różnie oceniamy samych siebie i innych za takie samo zachowanie.
Swoją drogą, to ona chyba jest trochę nadpobudliwa, jakby szukała ciągle zaczepki, najpierw wojowała z Wikiem, teraz zaczęła z Kamilem-nauczycielem. Poplułam się z radości herbatką jak czytałam o tym jak pani sekretarka uświadomiła ją, że właśnie pyskuje swojemu nauczycielowi. Wyobraziłam sobie minę Kati, a za chwilę minę sekretarki i Kamila, gdy dziewczyna zaczęła wygadywać, czy napewno ten nauczyciel to aby nie fałszywy, pewnie pomyśleli, ze jej zdrowo odbiło.
Nie dziwię się, że tak szybko zwiała, też bym na jej miejscu, chciała jak najszybciej zniknąć stamtąd. No i Wiktor miał rację, że trzeba zważać na słowa i na to z kim się wdaje w sprzeczkę, bo później mogą wyjść takie kwiatki jak ta sytuacja z nim, ateraz ta w szkole z Kamilem.
Zapomniałabym, co znaczą słowa Kati "a więc to ty", jak przeczytała nazwisko Kamila?
Czy to możliwe, żeby Wiktor zostawił Katrinę i sobie odjechał w kierunku cywilizacji? Czyżby chciał jej dać nauczkę i sie gdzieś schował. Jakoś mi nie pasuje do niego, żeby tak całkiem odjechał i ją zostawił daleko od domu, jeszcze w taki ziąb.
Hejo! Jestem i ja! :D
OdpowiedzUsuńRozdział jak zawsze bardzo mi się spodobał. Szczerze powiedziawszy to fajne było to spotkanie Katriny z Wiktorem. Spodobało mi się, jak zaczęła nazywać go ,,fałszywką’’ :D Mam nadzieję, że bohaterowie jeszcze nie raz się spotkają, bo myślę, że może coś z tego będzie :D
Heheheheh. Akcja z Kamilem (ładne imię, choć wolę Dominik ♥) również była mega. Serio!
Hm... A może Wiktor tak naprawdę nigdzie nie pojechał? Może schował się gdzieś na zakręcie, czy coś?
Nwm czemu, ale wyobrażam sobie Katrinę z twarzy podobnej do Alex Hepburn, ale ładniejszej i o fryzurze takiej: http://www.womenfitness.net/img2013/artimg/aug/Carly-Rae-Jepsen2.jpg xD
Potopu weny twórczej życzę! Pozdrawiam cieplutko! xoxo :***
Maggie
Wiktor chyba zrobił na Katrinie dobre wrażenie. Przynajmniej na początku. Później to trochę inaczej mogło wyglądać, bo Katrinie się mogło nie spodobać jak Wiktor jej zwracał uwagę. No i ciekawe czy naprawdę ją zostawił pod tą szkołą czy może się tylko schował.
OdpowiedzUsuńKatrina zapisała się do szkoły. Dobrze że postanowiła coś ze sobą zrobić. No i ciekawe skąd mogła wcześniej znać tego Kamila.
Będę czytać dalej.
Wiktor wzbudza respekt, ale chyba nie w Kati jednak. On chyba nigdy nie będzie w niej respektu wzbudzał, co? Był miły wcześniej i nawet dobre to wrażenie zrobiło, że pojechał, przeprosił, kupił kawę, ciastko, zawiózł gdzie chciała. Jednak Kati jest zbyt wybuchowa, żeby słuchać jakiegoś rodzaju reprymend czy pouczeń, więc im to godzenie się wcale nie wyszło. Jeszcze trzasnęła drzwiami od autka, co Wiktor pewnie uznał za brak szacunku i się wkurwił jeszcze gorzej, niż po jej zachowaniu w kawiarni. Cud, że jej za włosy z wejścia nie wytargał.
OdpowiedzUsuńNie jestem pewna, co myśleć o tym rozdziale. Po przednim miałam o Wiktorze nawet dobre zdanie, uważałam go za osobę interesującą o fajnej mieszance cech. Rozbawiły mnie rozmyślania Katriny na przystanku. Rozmowę z Wiktorem w samochodzie i w kawiarni też się fajnie czytało. Nawet przyklasnęłam mu, kiedy z takim rozsądkiem mówił o biologii i o tym, dlaczego nie zdał. Ale potem, kiedy rozmowa zeszła na tematy spotkania u lekarza, jakoś tak… Niby Wiktor nic takiego nie zrobił, zresztą miał rację z tym, co powiedział – Katrina nie potrzebnie tak się wkurzyła na tym parkingu, bo miejsce jej się nie należało itd., ale jednak pozostał mi jakiś taki nie smak. Coś z nim jest nie tak.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że Katrina zapisała się do szkoły. Rozbawiła mnie rozmowa z nauczycielem na temat „fałszywek”, nie dziwię się, że dziewczynie został taki uraz! Hah.
Oj, no to ją Wiktorek urządził…